Z brevetami jest jak z kotami i chipsami...
-
DST
200.40km
-
Czas
11:35
-
VAVG
17.30km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
...Nigdy nie kończy się na jednym ;-)
Koty mam trzy, za chipsami nie przepadam, ale jak już mi się zdarza
je jeść, to na ogół zjadam więcej niż jeden. A brevety? Po
ubiegłorocznym wrześniowym stwierdziłam, że never ever, nie ma
mowy i w ogóle, ale organizator był bliski pokazania gestu „tramwaj
w oku” ;-) i jak się okazało, miał rację. I bardzo dobrze!
Albowiem tegoroczny sezon na ponadstukilometrowe wycieczki po prostu
trzeba było otworzyć z przytupem i na bogato!
I tak oto w pewną zimną kwietniową
sobotę stanęłam na starcie pierwszego wiosennego brevetu w
Pomiechówku.
W piątek wieczorem podjechał do mnie
Storm, by zabrać mój rower, a w sobotę bladym świtem przyjechał
znów, by dopakować do kompletu brevetowych must have'ów jeszcze
mnie. Przyjechaliśmy na miejsce startu, odhaczyliśmy się na
liście, pobraliśmy glejty i prowiant – i równo o 8.00
otrzymaliśmy błogosławieństwo organizatorów i wystartowaliśmy.
Tym razem przezornie zaopatrzyłam się
na drogę w Mietka, czyli mój ręczny turystyczny GPS (oraz baterie
na zapas) – bez niego i bez rozpiski, jak dokładnie jechać, bym
zginęła marnie! Okazja, by zginąć marnie, trafiła się już na
9. kilometrze, gdzie według cue sheetu trzeba było skręcić w
prawo przy szkole. Tymczasem rowerzysta jadący przede mną pojechał
dalej prosto. Zadziałała psychologia (dwuosobowego) tłumu i
pojechałam za nim... Zaraz, zaraz! Coś mi tu ewidentnie nie pasuje!
Ten budynek po prawej to jak byk była szkoła i jak byk był to 9.
kilometr... Mietek też wyraźnie pokazywał: TU skręć, do jasnej
Anielki! No to zawracam... Zatrzymałam się na skrzyżowaniu, by
poczekać na następnych, a raczej na następnego, czyli Storma, bo
jak przypuszczałam, reszta już dawno pognała w siną dal... Stoję
i stoję, czekam i czekam, nigdzie żywego ducha, więc skręcam w to
prawo. Decyzja była ze wszech miar słuszna – Mietek pokazywał,
że jadę dobrze.
Po drodze przejechałam przez
miejscowość o dość specyficznej nazwie Nuna, później
stwierdziłam, że chyba wymyśliły ją dzieci. Gdzieś w okolicy
Zabłocia dogonił mnie rowerzysta i zapytał: „Czy ty też robisz
breveta?”. Zamieniliśmy po drodze parę słów, okazało się, że
kolega nie ma nawigacji, więc trochę mu się chrzani, tym bardziej
że nie śledzi zbyt wnikliwie cue sheetu, bo trudno mu poń sięgać.
Doradziłam mu, żeby zmienił pozycję pionową na poziomą, to nie
będzie musiał się macać po plecach, by sięgnąć po rozpiskę,
bo wszystko będzie miał pod ręką, na brzuchu. Zaśmiał się i
pojechał dalej. I też mnie zmylił (do spółki z cue sheetem), bo
zamiast skręcić „ostro w lewo”, poleciał prosto. W rozpisce
było, że w to lewo należy skręcić za Zalesiem Borowym, tymczasem
minęłam tablicę informującą o tym, że wjeżdżam do Zalesia, a
tablicy głoszącej, że zeń wyjeżdżam, nie było. Więc w sumie
skręcić trzeba było w, a nie za Zalesiem Borowym ;-) Ale mniejsza
o szczegóły.
W okolicach miejscowości Winnica
szczególnie we znaki dał się silny wiatr, zawiewający momentami
tak, że aż niemal spychał mnie do rowu, ale to miało być dopiero
preludium.
W końcu dotarłam do Pułtuska, gdzie
na stacji benzynowej Lotos był pierwszy punkt kontrolny. Poszłam
podstemplować kwit, zjadłam kanapkę i kupiłam sobie herbatę,
przy okazji zamieniłam parę słów z organizatorami i
współtowarzyszami rowerowej niedoli. Po jakichś 15 minutach
odpoczynku popedałowałam dalej. Gdy skręciłam w prawo z drogi
głównej, dogonił mnie samochód organizatorów. Jeden z nich,
Piotr, zagadał mnie i powiedział, że Storm jest w Pułtusku i się
zastanawia, czy się nie wycofać. Co?! Chwilę później zadzwonił
Storm i mówi, że jednak próbuje jechać dalej. Niech no tylko
spróbuje nie jechać!
Gdzieś w rejonie wsi Somianka mijałam
dwie dziewczynki na rolkach, powiedziały mi „dzień dobry” –
takie to miłe. W dużych miastach ludzie coraz rzadziej mówią
„dzień dobry” nawet sąsiadom, a tu na wsi (tak jak w górach
czy na jeziorach) nie jest niczym niezwykłym pozdrowić nawet
nieznajomego. Serce rośnie.
Gdy dotarłam do Wyszkowa i spojrzałam
na cue sheet, dotarło do mnie, że zaraz będę jechać dobrze mi
znaną, od lat wielokrotnie uczęszczaną drogą w kierunku Łochowa.
A w Łochowie był kolejny punkt kontrolny. Tam też spotkałam kilku
naszych. Myślałam, że gdy będę ruszać w dalszą drogę,
nadjedzie Storm, ale tak się nie stało.
Zjadłam kanapkę, wypiłam kolejną
herbatę i – na koń! Przede mną niecałe 5 km „trasy śmierci”,
czyli droga krajowa nr 50, po której sznurami ciągną tiroloty. A
potem skręt w kierunku Jadowa i... kolejna również dobrze znana mi
trasa. Zaraz za tym skrętem jest miejsce, w którym w 2013 r.
rozkraczył mi się rower tak poważnie, że musiałam z nim dymać
na piechotę na stację kolejową w Barchowie. Potem Jadów i dalej
prosto w silnym mordewindzie, 20 km pedałowania w ślimaczym tempie
– prędkość czasami spadała mi do 7 km/h – ruja i porubstwo! W
końcu upragniony skręt w prawo, który wiele mi nie ułatwił, bo
choć wiatr był boczny, to i tak silny, że pedałowało się dość
ciężko. Tym bardziej, że byłam wykończona pedałowaniem pod
wiatr przez taki szmat drogi...
Około 133. kilometra zadzwonił Storm,
że jest w Pomiechówku i czeka na mnie. Czyli zrezygnował –
szkoda...
Na 150. kilometrze złapał mnie
kryzys. Musiałam się zatrzymać i zjeść coś słodkiego. Tempo na
tym odcinku miałam marne – średnio 13–15 km/h. Miałam ambicje
dojechać na 17.00 na trzeci punkt kontrolny – w Nieporęcie, ale
przy takim wietrze, przy tym tempie nie było szans.
Pedałowałam mozolnie dalej, aż
wjechałam do miejscowości Załubice Nowe. Skoro tak, to niedaleko
muszą być też i Stare – i się nie pomyliłam. I kolejny odcinek
drogi, który już nie zliczę, ile razy pokonałam w życiu i
samochodem, i rowerem.
O 17.15 osiągnęłam trzeci punkt
kontrolny. Akurat zwijało się stamtąd kilkoro naszych – a ja
byłam przekonana, że już nikogo tam nie spotkam. A jednak.
Poszłam podbić glejt, zjadłam
kanapkę, wypiłam herbatę – i dalej w drogę, ostatnie 30 km!
Akurat zaczął padać deszcz, więc wciągnęłam spodnie
przeciwdeszczowe, ale szybko przestał padać, więc się
zatrzymałam, żeby je zdjąć. Znów jechałam wielokrotnie przeze
mnie przemierzaną drogą ;-) Co ciekawe, trasa wiodła szosą z
zakazem jazdy rowerem, a żadnej drogi dla rowerów wzdłuż tej
szosy nie zarejestrowałam ;-) Gdy tylko skręciłam w prawo przed
remizą strażacką, po raz trzeci zadzwonił Storm. Zatrzymałam
się, bo zabrakło mi ręki do trzymania telefonu i po wymianie kilku
zdań pojechałam dalej. Gdy skręciłam w stronę Nuny, znów zaczęło padać,
ale już tak konkretnie – z gradem, który, choć na szczęście
drobny, nieprzyjemnie smagał mnie po twarzy. Szybko jednak przestało
padać i można było podziwiać ładny widok słońca chylącego się
ku zachodowi. Przede mną już tylko 10 kilometrów... Osławiona
szkoła, przy której był pierwszy skręt na trasie tego brevetu...
I prościutko do Pomiechówka! Na liczniku pojawiło się 198 km...
Potem z góóóórkiii! Tu sobie odpoczęłam od kręcenia pedałami!
Na pełnej petardzie, jadąc 40 km/h, pokonałam ten zjazd,
triumfalnie śpiewając na całe gardło „Międzynarodówkę”.
;-) I z napięciem zerkałam na licznik, by nie przegapić momentu,
gdy 199 zmienia się w 200. Jeszcze tylko 40 metrów! Wpadłam na
podwórko szkolne, gdzie przed wejściem do bazy owacjami powitali
mnie organizatorzy i kilkoro uczestników. MAM TO! Moja pierwsza
tegoroczna dwusetka jest moja! :-D
Jeszcze tylko formalność, czyli
podbicie kwitu, odebranie pamiątkowego upiornie pomarańczowego
flots i zasłużona herbatka :-) Powiedziałam zebranym przy stole
ludkom, że gdy tylko wrócę do domu, zamawiam pizzę i wsuwam ją
całą sama. Na to jeden gość: „Zegarek mi pokazał, że spaliłem
4000 kalorii, więc dziś jesteś rozgrzeszona ze wszystkiego”. No
ba! :-)
No, to już za mniej niż miesiąc
kolejna dwusetka – tym razem w Szczebrzeszynie, a tydzień po niej
moja pierwsza Kaszeberunda – też 200 km. Do tego Szczebrzeszyna
zapisałam się na spontanie dzień po brevecie w Pomiechówku. Jak
szaleć, to szaleć! Amen :-)