Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Kaszëbszczë pedałowanie, czyli życiówka mimo woli

  • DST 218.40km
  • Czas 10:55
  • VAVG 20.01km/h
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 28 maja 2017 | dodano: 31.05.2017

W tygodniu poprzedzającym Kaszebe Rundę 2017 nie miałam dobrego nastroju (delikatnie mówiąc), miałam nawet takie myśli, by zrezygnować ze startu, choć wcale nie dlatego, że straszono mnie przewyższeniami. Jednak się zdecydowałam (choć cały czas się wahałam, czy jechać te 208 km, czy zmienić dystans na 105) – gdybym nie pojechała, byłby to jeden z największych błędów mojego rowerowego życia!
W sobotę 27 maja rano w jednej z warszawskich szkół był piknik, na którym był pokaz rowerów poziomych, ale nie miałam czasu wziąć w nim udziału, więc pojechałam tam już na sam koniec, by zapakować się do samochodu Storma i ruszyć w trasę. Do Kościerzyny dojechaliśmy około 21.00, zakwaterowaliśmy się i poszliśmy w naszym poziomkowym gronie na szamę. A było nas z początku czworo: Storm, Forrest, Mikrobi i ja, potem już na kwaterze dołączył Franc.
W nocy w ogóle nie mogłam zasnąć, przewracałam się z boku na bok, próbowałam zasnąć na siłę i nic. Ledwo co podrzemałam w takim półczuwaniu. O 5 w nocy zadzwonił budzik Storma i chłopaki zaczęli się krzątać po pomieszczeniach, nie było szans nawet spróbować zasnąć choć na te pół godziny, więc też wstałam, wściekła na wszystko i wszystkich, zdołowana brakiem snu, półprzytomna. Stwierdziłam na dzień dobry, że pier...ę, nie jadę, ale chłopaki mnie przekonywali, że się ożywię w trasie, Mikrobi nawet poratował mnie tigerem na drogę. Postanowiłam, że pojadę na te 208 km. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do aquaparku, skąd startowała Kaszebe Runda. Pobraliśmy pakiety startowe – numery na rowery i „fartuszki” z numerami zawodniczymi – i po szybkim ogarnięciu się podjechaliśmy na linię startu. Uczestnicy mieli być wypuszczani na trasę co dwie minuty w kilkunastoosobowych grupach, chciałam się załapać w pierwszej transzy, bo czasu na pokonanie tej trasy było dużo mniej niż na brevetach (12 godzin, a w zasadzie 11,50) – no i się udało. Ruszyłam, a po drodze raz po raz wyprzedzały mnie kolejne grupy jeźdźców Apokalipsy na rowerach szosowych. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, tzn. kiedy się spodziewać pierwszego bufetu, coś słyszałam, że ma być po 30 km, ale napatoczył się już po 20 km. A tam jajecznica, jakieś ciasto, kawa, herbata. Jako że nie lubię jajecznicy ani kawy, wzięłam dwa kawałki ciasta i herbatę, i chyba także wypiłam tego tigera od Mikrobiego. Oczy mnie piekły z niewyspania, słabo jarzyłam, ale jakoś dojechałam... i pojechałam dalej. Po drodze śpiewałam sobie ukraińskie piosenki, żeby uaktywnić mózg. Jakoś się rozruszałam... Kolejny bufet był po 30 km, tam chyba tylko zaliczyłam kibelek i znów pojechałam dalej.
Trasa była zabezpieczona perfekcyjnie – oprócz bufetów byli przewodnicy (motocykliści i strażacy) wskazujący zakręty, była też lotna pomoc techniczna w razie gdyby komuś się popsuł rower. Droga była również oznaczona strzałkami namalowanymi sprayem, choć zdarzały się sytuacje, że strzałki wyprowadzały w pole (jedna z nich konkretnie, musiała być zeszłoroczna).
No i tak sobie jadę, jadę, jadę... Pokonuję te góry i doły, wcale nie takie straszne, jak się okazało... Kilka kilometrów za Leśnem było rozdzielenie tras 208 i 105, ale... O tym za chwilę. No więc jadę, jadę, jadę taką malowniczą drogą, z jednej strony las, z drugiej las... Patrzę, a tu wyprzedzają mnie różni rowerzyści w pomarańczowych „fartuszkach” (to ci, co jadą na 105), żadnego w białym... Coś mnie to zastanowiło, chyba coś tu nie gra. W końcu jeden z nich odezwał się do mnie w te słowa:
– Hej, czy ty przypadkiem nie pomyliłaś trasy?
– Ale jak to? – zdumiałam się. – Tam gdzieś wcześniej było rozdzielenie tras?
– Tak, jakieś 5 km wcześniej.
No ładne rzeczy! Zawracam więc i pędzę co sił w pedałach, żeby nadrobić stracony czas. Dojechałam do jakiegoś skrzyżowania i... klops, nie wiem, gdzie jechać, nie kojarzę tego miejsca... Rozpacz w kropki! Na szczęście zza zakrętu wypadł jakiś rowerzysta, więc pojechałam tam, skąd nadjechał, spotkałam jeszcze po drodze obsługę trasy i powiedziano mi, że mam jechać na Parzyn. Jadę, jadę, a tego drogowskazu na Parzyn nie widać i nie widać... WRESZCIE! Jest skrzyżowanie i stoją na nim przewodnicy, więc w końcu znalazłam się już na właściwej drodze. Byłam pewna, że jestem już ostatnia z ostatnich, że za mną nikogo nie ma, może poza pechowcami, którym popsuły się rowery. Długi, długi czas jechałam samiuteńka, nikt mnie nie dogonił, nie wyprzedził... ani ja nikogo. Aż tu nagle widzę w krzakach znajomy rower – toż to Forrest! Hura! Mam towarzystwo, nie jestem sama ani ostatnia! Pojechałam dalej, wkrótce Forrest mnie dogonił i jechaliśmy już razem. Po drodze zaczęły się pojawiać znaki zakazu jazdy rowerem i znaki informujące o drodze rowerowej obok, ale ta droga nawet nie miała żadnej normalnej nawierzchni, po prostu klepisko, jak po czymś takim jechać, mając w perspektywie jeszcze ponad 150 km i tak mało czasu, biorąc pod uwagę moje zabłądzenie? Jechaliśmy więc mimo wszystko jezdnią.
W końcu kawałek za Swornymigaciami (Swornegaciami?), na mniej więcej 90. kilometrze dopadliśmy bufet, a w zasadzie ja sama, bo Forrest gdzieś się zatrzymał po drodze i w końcu dołączył, tłumacząc, że coś mu wpadło do gardła i prawie zwymiotował.
W tym bufecie złowiłam uchem informację, że jednej dziewczynie popsuł się rower, więc inna zrezygnowała z dalszej jazdy, a swój rower pożyczyła tamtej. Piękny gest!
Forrest zaczął już się szykować do dalszej drogi, ja jeszcze coś jadłam, nie chciałam jednak jechać sama, więc wciągnęłam to w try miga, dosiadłam roweru i ruszyliśmy dalej.
Kolejny bufet był na 132. km trasy, a ja już miałam nabite na licznik 140 przez tę pomyłkę. W bufecie był obiad – ryż z warzywami lub kurczakiem, co prawda nie lubię ryżu, ale wzięłam, bo trzeba było zjeść coś treściwego. Tam dopiero poczułam, że jest kiepsko, zrobiło mi się słabo. Dość długo zabałaganiliśmy na tym punkcie... Poratowałam się batonikiem i zakupionym kolejnym tigerem i jakoś odzyskałam siły.
Trasa wiodła przez dłuższy czas drogą krajową, w końcu zjechała w mniej cywilizowane tereny. Widoki były piękne, górki spore, choć na wiele z nich dało się wjechać siłą rozpędu, zjeżdżając z poprzedniej.
Jadę sobie, patrzę, a tu na drodze przy strzałce napis: KAPELA. Nie wiem, o co chodzi, ale mniejsza. Jadę dalej, a tu potężna góra, oznaczona znakiem ostrzegającym przed stromym podjazdem. To pierwsza taka górka na całej trasie. Zagadka KAPELI wkrótce się rozwiązała: kiedy się wspinałam mozolnie na tę górę, zauważyłam dwóch gości z akordeonami. Ci na mój widok zaczęli grać. Świetny pomysł mieli organizatorzy, kapela zagrzewała do boju, przyjemniej było się piąć pod tę górę.
Gdzieś przed Sulęczynem chyba wyprułam do przodu, pozostawiając za sobą Forresta. Stwierdziłam, że dwa ostatnie bufety już pomijam, bo szkoda było czasu. Zachrzaniałam co sił, nawet po drodze wyprzedziłam parę osób, co zdziwiło mnie niezmiernie. Wreszcie prawie dopadłam jakąś grupkę, która dosłownie może z 20 m przede mną wparowała na metę i ja w ślad za nimi. Przejechałam przez taką specjalną matę, która zapiszczała – czyli mój przejazd przez m(a)etę się zapisał. Teraz już na zupełnym luzie można było pojechać na kościerski rynek, gdzie przywitały mnie dziewczyny w kaszubskich strojach, jedna założyła mi na szyję medal, druga wręczyła żetony na wodę i piwo. No, piwka sobie odmówić nie mogłam :-)
Na rynku dostrzegłam Mikrobiego, podjechałam więc do niego, odstawiłam rower i klapnęłam na krzesełko. Dumna byłam niesamowicie, na liczniku 218,40 km, trasa przejechana w trybie zombie, bo niemal zupełnie bez snu w poprzedzającą noc; czas 10:55:13, czyli lepszy niż ten na brevecie w Szczebrzeszynie.
Szach mat, niedowiarki! Kto roz...ał system? MAKENZIA! :-D




komentarze
Makenzen
| 00:21 poniedziałek, 12 czerwca 2017 | linkuj Dziasiek, KONIECZNIE! :-D Ech, cofnęłabym chętnie czas, przeżyć jeszcze raz to i koncert AEROSMITH... rozmarzyłam się :-)))
Dziękuję za gratulacje!
Dziasiek
| 22:06 niedziela, 11 czerwca 2017 | linkuj Tak się miło czyta, że za rok pewnie się z Wami wybiorę...GRATULACJE!
Makenzen
| 22:30 niedziela, 4 czerwca 2017 | linkuj Dziękuję! :-) Podwójne setki ogarniają się tak samo jak pojedyncze, tylko trzeba odpowiednio wcześniej wyjechać ;-) Ty też machniesz! Pozdrawiam!
nahtah
| 18:36 niedziela, 4 czerwca 2017 | linkuj No wymiatasz wszystko i wszystkich, mnie z trudem przychodzi ogarnąć setkę a Ty już trzecią podwójną, no tylko Brawo Ty,!
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!