Najgorszy brevet w życiu
-
DST
212.00km
-
Czas
13:05
-
VAVG
16.20km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
14 kwietnia AD 2018 z przytupem
wystartował sezon brevetowy - tradycyjnie zaczął się od wiosennej
pomiechowskiej dwusetki. Wybrałam się na nią bez większego
przygotowania, tyle wszystkiego, co pomiędzy październikową
wyprawą do Serpelic na Różaniec do Granic a sobotnim brevetem
poruszałam się głównie na trasie dom-praca-dom. W dodatku przez
zimę nabrałam zbędnego ciała, co też nie było bez znaczenia.
Ale od czegoś trzeba zacząć ;-) Toteż już w piątek wieczorem
zapakowałam poziomkę do auta i pojechałam do Pomiechówka z
zamiarem nocowania na miejscu. A na miejscu oczywiście integracja
przy piwku, pogaduchy... i snucie planów maratonowych. Klamka
zapadła: 4 sierpnia do mojego kalendarza stałych imprez rowerowych
trafia Warnija - młoda impreza, w tym roku będzie druga edycja.
Start z Dywit koło Olsztyna, 160 km. Świetnie się składa, bo
stamtąd tylko 40 km do Najdymowa, dokąd zostałam zaproszona przez
kolegę, to sobie dokręcę do dwusetki i spędzę miło czas w miłym
towarzystwie :-)
W sobotę rano błogosławieństwo "prezesa"
i start. Pognałam za jakąś grupką kolarzy i niestety w pewnym
momencie się okazało, że pojechaliśmy źle. No to w tył zwrot...
i kolarze mi zniknęli. Zostałam sama na zadupiu. Przez moment
miałam w głowie taką myśl, żeby olać ten brevet i wrócić do
bazy, rezygnując z dalszej jazdy, ale duch bojowy mi na to jednak
nie pozwolił. Odpaliłam nawigację w telefonie, wbiłam twierdzę
Modlin, a później Zakroczym i wreszcie znalazłam się na dobrej
drodze. Straty wyniosły ok. 4 km i ok. 30 min. Do punktu kontrolnego
w... o rany, nie pamiętam gdzie, dotarłam na 45 min przed jego
zamknięciem. Kolejny punkt to Sochocin. Po drodze dogoniło mnie
dwóch kolarzy, w tym "prezes", minęłam też inną trójkę,
która walczyła z wymianą dętki. Ze stacji benzynowej przy okazji
wysłałam wiadomość do kolegi, który ma działkę w Kondrajcu, że
będę niebawem tamtędy przejeżdżać, ale pech chciał, że akurat
go tam nie było...
Przy okazji była dość śmieszna sytuacja, "prezes" zgubił śrubkę od bloku SPD i nie mógł wypiąć
buta, więc żeby zsiąść z roweru, musiał wyjąć nogę z buta,
co nie było zbyt skomplikowane, ale we wsiadaniu już potrzebował
pomocy...
W drodze do kolejnego punktu – w Gołyminie –
zachwycił mnie typowy mazowiecki krajobraz z rosochatymi wierzbami,
żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia... Spotkałam też bociany.
Za Pułtuskiem zrobiła się masakra...
Trasa skręcała na zachód, a akurat wiał zachodni wiatr. Prosto w
podeszwy. Dałam radę wyciągnąć maks. 17 km/h, naklęłam się
przy tym jak stary furman... Gdy wreszcie dopadłam punkt kontrolny w
Nasielsku, chwila odpoczynku (15 min) i w dalszą drogę, już na
szczęście bez mordewindu. A w każdym razie nie na tak długich
odcinkach. Gdy dobrnęłam do drogi wojewódzkiej 630 na Nowy Dwór
Mazowiecki, też było pod wiatr, ale już na szczęście lżejszy,
więc i 20 km/h pociągnęłam. A tu niespodzianka! Doganiam jakichś
rowerzystów... Nie do wiary! To NASI! Nie dość, że ich dogoniłam,
to jeszcze wyprzedziłam! Pojawiła się realna szansa, że nie będę
na mecie ostatnia!
No to rura! Pędzę co sił w nogach. Wreszcie
ostatni punkt kontrolny, szybkie podbicie karty, łyk wody,
„Snickers” w garść na drogę i... ostatnie 10 km! Leciałam jak
na skrzydłach, do momentu, gdy trzeba było z ronda zjechać na taką
drogę wyłożoną kostką, by pojechać w kierunku wsi Bronisławka.
Było ciemno jak u Afroamerykanina w kieszeni, zadupie totalne,
nigdzie żywego ducha. GPS mi zwariował, nawigacja w telefonie
„kazała” jechać wzdłuż jakiejś rzeki, więc jadę, a końca
ani mostu żadnego nie widać... W końcu wściekła zawróciłam i
postanowiłam wrócić główną drogą. Tam też nawigacja w
telefonie dostała amoku, bo dwukrotnie „kazała” skręcić w
prawo na rozwidleniu, a nie było tam żadnych rozwidleń. Objechałam
chyba ten pieprzony Pomiechówek dookoła, ostatecznie wylądowałam
przecznicę dalej niż ta, w którą należało skręcić do szkoły.
Zadzwoniłam do "prezesa", że nie mogę trafić do szkoły,
wyjechał po mnie i tak oto chwilę po 21.00 osiągnęłam metę.
Byłam wściekła jak nigdy. Żaden poprzedni brevet nie kosztował
mnie tyle nerwów co ten. Ale grunt, że go ukończyłam...
Oczywiście ostatnia, ale to nie ma znaczenia.