Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Brevet Roztocze 2018, czyli pierwszy DNF w życiu

  • DST 50.00km
  • Czas 03:00
  • VAVG 16.67km/h
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 19 maja 2018 | dodano: 20.05.2018

Roztocze roztacza swoje uroki, więc nie mogło mnie zabraknąć na tym brevecie. Tym bardziej że w tym roku jego trasa wiodła przez zachodnie rejony.
Do bazy w Szczebrzeszynie wyruszyłam w piątek po pracy. Postanowiłam pojechać przez Puławy, by ominąć roboty drogowe na DK 17 (wszystkich się nie dało, "17" aż do Lublina jest rozryćkana prawie cała). Wybrałam najkrótszą trasę proponowaną przez nawigację, ale później tego pożałowałam, bo droga z Lublina do Szczebrzeszyna prowadziła przez wioski po takich dziurach, że "ser szwajcarski" to zbyt łagodne określenie. To były leje po bombach!
Na miejscu byłam tuż przed północą. 5,5 h jazdy mnie wymęczyło.
Kolejnego dnia wstałam o 7.00 i pojechałam do domu kultury, sprzed którego ruszała cała impreza. Pobrałam wszystkie niezbędne rzeczy i punkt 8.00 wystartowaliśmy. Spostrzegłam, że licznik mi nie działa - przesunął się czujnik. Po trzech kilometrach poprawiłam go i pojechałam dalej, ale ten brak licznika sprawił, że nie miałam pewności, czy nie skręciłam za wcześnie. Jednak minęło mnie paru kolarzy, więc chyba dobrze, chociaż GPS pokazywał, że jestem w jakimś szczerym polu, a nie na właściwej drodze. W ogóle na brevecie w Pomiechówku zauważyłam, że coś mi ten "gieps" świruje... Ten w telefonie też, ale to inna historia.
No więc jadę, mijam zalew Nielisz, krążę po wioskach - trasa obfituje w skręty, trzeba co chwila zerkać a to na cue sheet, a to na licznik.
Po jakimś czasie pojawiają się pagórki. Osiągam Radecznicę z piękną bazyliką na wzgórzu i nagle słyszę, że coś mi stuka w tylnym kole... Zaczęło mnie to drażnić. Zatrzymałam się dwa razy, żeby sprawdzić, co się dzieje, może dętka wylazła? Ale nic nie zauważyłam.
Wspinam się na górkę do Gilowa, a gdy osiągam szczyt, zaraz za zakrętem zaczyna się zjaaaaazd! 11 proc. nachylenia. Na liczniku 61 km/h, ale myślę sobie... Wbrew pozorom jeszcze mi życie miłe, nie ryzykuję z tym napitalającym kołem, hamuję. Na końcu zjazdu zakręt i punkt kontrolny przy sklepie. Zastaję tam jednego z naszych i mówię mu, że coś mi stuka w tym tylnym kole. Patrzę, a tu przetarta obręcz. No i to dla mnie koniec przygody. Boję się ryzykować i jechać jeszcze 150 km, zwłaszcza że stukot się nasilał. Dzwonię do organizatora, po półtorej godziny przyjeżdża, by mnie zgarnąć z trasy. W międzyczasie oblegający sklep miejscowi proponują piwo, ale muszę odmówić, bo przede mną powrót do Warszawy.
O 15.30 ruszam w drogę powrotną. Postanawiam jechać przez Zamość i to jest dobra decyzja, bo wprawdzie się nadkłada ok. 30 km drogi, ale za to droga jest o nieeeebo lepsza. Powrót trwał 4,5 godziny i spaliłam mniej benzyny niż w tamtą stronę. Tak więc nie zawsze najkrótsza droga jest najlepsza...
I tak oto mam na koncie pierwszego DNF-a w życiu/ Żal mi tych wszystkich krajobrazów, których nie zobaczyłam, ale o tyle dobrze, że zawiódł tu nie czynnik ludzki (kondycyjnie wszystko było OK, kolana nie bolały), ale tzw. siła wyższa.

A tak w ogóle to szykują się zmiany. Tylko jeszcze nie wiem kiedy. Będzie nowy rower - mam ciśnienie, by go znaleźć i kupić jak najszybciej - a także nowe miejsce na opis moich przygód, które zamierzam sama sobie zrobić, zaprzęgając do tego HTML i CSS, a może i jakieś JS czy tam jQuery. Ale to bardziej odległa perspektywa.




komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!