Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Kaszëbszczë pedałowanie po raz drugi

  • DST 200.00km
  • Czas 10:34
  • VAVG 18.93km/h
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 27 maja 2018 | dodano: 28.05.2018

W przeddzień rocznicy mojej pierwszej Kaszebe Rundy odbyła się druga, a tą swoją pierwszą byłam totalnie zachwycona, więc było dla mnie jasne, że nie będzie ona zarazem moją ostatnią. Zapisałam się na listę startową jeszcze w zimie, byłam 6. na liście. A na metę przyjechałam chyba 6. od końca ;-) Ale po kolei.
W sobotę rano tradycyjnie był piknik w szkole u żony Franca, tym razem mogłam się na nim pojawić na ciut dłuższą chwilę. Około 12.30 zapakowaliśmy – Storm i ja – nasze rowery do auta i wyruszyliśmy do Kościerzyny. Na miejscu byliśmy ok. 20.00, zakwaterowaliśmy się i wraz z Forrestem i Pająkiem, którzy dotarli wcześniej, pojechaliśmy coś zjeść.
Położyliśmy się spać ciut wcześniej, niż mam w standardzie, tj. ok. 23.00, i na szczęście udało mi się szybko zasnąć – nie to, co w zeszłym roku, bardzo nie chciałam zresztą powtórki z tego... No i też Storm ustawił budzik na bardziej „ludzką” porę – na 5.30, o ile to w ogóle można nazwać ludzką porą. Szybkie ogarnięcie się, wsiadamy, a raczej kładziemy się na rowery i wio do aquaparku, skąd tradycyjnie startowała Kaszebe Runda.
Mieliśmy już dzień wcześniej odebrane pakiety startowe, więc nic, tylko się ustawiać na starcie i czekać. Udało nam się być znów w pierwszej grupie. Start ciut się opóźnił i o 7.03 „bomba poszła w górę”! Dzielni kolarze na swoich dwukołowych rumakach co rower wyskoczy pognali przed siebie. Byłam w miarę wyspana, zupełnie przytomna, więc pedałowałam ile fabryka dała, ale wiadomo, że szosowi wyjadacze tanio skóry nie sprzedadzą i co jakiś czas wyprzedzały mnie kolejne ich grupy. Po 30 km był pierwszy bufet – w Borsku. Był bardzo bogato zaopatrzony, a ja nie jadłam śniadania, więc musiałam się w miarę solidnie posilić. Zjadłam dwa naleśniki, trochę wędzonej ryby i kawałek ciasta, który wzięłam w garść i ruszyłam w dalszą drogę. Storm, który dotarł do bufetu jakieś 10 minut po mnie, pojechał w dalszą drogę wcześniej... i tyle go widziałam.
Trasa była nieco inna niż rok temu, ale pewne jej odcinki się pokrywały z zeszłoroczną, m.in. ten między Leśnem a Parzynem. To tam w zeszłym roku zabłądziłam. Przy okazji, na tym odcinku w zeszłym roku po obu stronach drogi była ściana lasu, piękne drzewa dające kojący cień, a w tym roku... obraz nędzy i rozpaczy. Po tamtym lesie pozostały pojedyncze samotne drzewa, reszta legła pod naporem zeszłorocznych sierpniowych nawałnic. Większość terenu zniszczonego przez żywioł była uprzątnięta, ale gdzieniegdzie sterczały kikuty połamanych jak zapałki sosen.
A, i jeszcze tuż przed Leśnem wyprzedzał mnie jakiś gość jadący na 125 km i zapytał mnie: „A ty robisz 200 km na tym? Ile dni zamierzasz jechać?” BKŚ*, jak by to określił jeden z moich poziomych kolegów.
Tym razem bardzo uważnie obserwowałam szosę, żeby nie przegapić żadnej strzałki, a już szczególnie rozdzielenia tras. Było ono w tym samym miejscu co w zeszłym roku, tylko tym razem dystans 200 km jechał „pod prąd” względem ubiegłorocznej trasy, do bufetu w Lasce. A propos bufetów, ten w Leśnie ominęłam, miałam taki plan, że nie wszystkie będę odwiedzać dla zaoszczędzenia czasu.
W Lasce spotkałam Forresta i dowiedziałam się, że większość „naszych” już pojechała, a my jesteśmy w końcówce. Oj, wstyd... Żeby tylko nie dotrzeć na metę jako ostatnia!
Forrest, cwaniak jeden, sprawił sobie szosową poziomkę i o ile taki rower jest podatny na łapanie gum, to jednak mknie jak strzała i Forrest nie omieszkał z tych właściwości swojego nowego rumaka skorzystać. Chciał się chyba odkuć za zeszłoroczny DNF i jak się później okazało, udało mu się to w pięknym stylu.
Za tą Laską (ale głowy nie dam, że to tam) był odcinek drogi z zakazem ruchu rowerów i tabliczką informującą, że 20 m dalej od szosy jest ścieżka rowerowa, ale w tym roku organizatorzy zadbali o to, żeby żaden kierowca nie op...przał kolarzy za jazdę na zakazie i zamontowali pod znakami zakazu ruchu rowerów tabliczki „Nie dotyczy kolarzy w dniu imprezy”. Super.
Trochę za jeziorem Dużym Łownym trasa skręcała na drogę wojewódzką 212 i nią się jechało i jechaaałooo i jechaaaałooooo... Był tam spory ruch, co chwila wyprzedzały mnie jakieś samochody. Przy tablicy oznajmiającej, że wjeżdżam do... Warszawy (!) spotkałam dwóch kolarzy, którzy robili sobie na tle tej tablicy zdjęcia. Pamiętałam z zeszłego roku, że zaraz miał być kolejny bufet, w Lipnicy. I był, choć tym razem nie w barze przy stacji benzynowej, tylko ciut dalej, w barze „Wyżerka u Kasi”. Tam miał być obiad. Dostaliśmy posklejany niemiłosiernie makaron nakładany wielką chochlą (więc sobie wyobraźcie, jaka to musiała być góra), polany skąpo jakimś słodkim sosem z rodzynkami. Makaron na słodko to zło, szatan i trzy szóstki, kolonijny koszmar (całe szczęście, że nie był z owocami), ale na takich dystansach wszystko mi wchodzi poza kaszą gryczaną.
Po posiłku pojechałam dalej i ku mojej uciesze wreszcie, bardzo niedaleko od Bytowa, był zjazd z tej nieszczęsnej drogi wojewódzkiej w prawo. Zaczęła się ciut bardziej pagórkowata część trasy z ładniejszymi widokami i atrakcjami po drodze – były koniki polskie, owce i krowy, ładne jeziorko i wyszedł mi na spotkanie kot (pierwsze spotkanie z kotem miałam już wcześniej w innym miejscu). Wspinałam się na te górki i miałam wrażenie, że nie ma nigdzie drogi w dół, co się wspięłam na któryś podjazd, to było trochę płaskiego... i znów górka. Po drodze wyprzedziło mnie dwóch kolarzy, więc zaczęło się robić groźnie, bo to, czy uda mi się dotrzeć do celu nie jako ostatnia, stanęło pod znakiem zapytania.
Kończyła mi się woda mineralna i nie miałam też nic słodkiego, bo zapomniałam się zaopatrzyć w marsy, więc liczyłam na to, że dopadnę jakiś otwarty sklep... A tu nic, pustkowia i kikuty połamanych przez nawałnice drzew. W końcu dotarłam do Półczna przy drodze krajowej 20. Był tam sklepik, więc zrobiłam sobie króciutką przerwę na zakupy i łyk wody, a w tym czasie przed sklep zajechali ratownicy na motocyklach i usłyszałam, jak mówią do stojących tam strażaków: „Zostało jeszcze pięć osób, to już końcówka”. No, to nie ma to tamto, na koń i w drogę!
Dosiadłam (a raczej „doleżałam”) roweru i... parę metrów dalej dostrzegłam bufet, ale ominęłam go. Po drodze był jeszcze bufet w Parchowie, też go minęłam, w końcu dotarłam do drogi na Kartuzy. Byłam już mocno zmęczona, bolały mnie kolana, na płaskim ciągnęłam 13 km/h, a nie 25–30 jak na początku... Gdy dociągnęłam do Sulęczyna, poczułam, że do mety już naprawdę niedaleko. Wkrótce też osiągnęłam Stężycę... W obu tych miejscowościach były bufety, ale również je ominęłam. W końcu droga wojewódzka 214... To już naprawdę ostatnia prosta! Po drodze minęłam kilku kolarzy z dystansu 125 km, a podjeżdżając pod jedną górkę, spotkałam dziewczynę prowadzącą rower pod tę górkę. Gdy się z nią zrównałam, zapytałam: „Co, dętka poszła?”. „Nie, dupa mnie boli i uznałam, że czas na przerwę!”. A już myślałam, że usłyszę: „...że czas na zmianę roweru na poziomy”, hi hi! A propos wspomnianej tylnej części ciała, to ci wszyscy szosowcy naprawdę muszą mieć tyłki ze stali...
W końcu dostrzegłam na jezdni napis „Meta 5 km”. Wstąpiła we mnie nowa siła, cisnęłam ile się dało... „Meta 1 km”! I wreszcie Kościerzyna! Z impetem wpadłam na odcinek prowadzący wprost na metę. Uniosłam pięść do góry w triumfalnym geście i przemknęłam przez matę... która nie zapikała, czyli mój przejazd się nie zapisał. Ale co tam... Wjechałam na rynek, dopadły mnie dziewczyny rozdające medale, a zaraz za bramką czekali na mnie Forrest i Storm. Ten pierwszy przyjechał na metę około 1,5 godz. przede mną, a drugi pół godziny.
Mój niezapisany przejazd na szczęście został uznany, ustalono orientacyjny mój czas – było to 10 godz. 34 min. 11 s. Mnie się wydaje, że raczej 10 godz. 32 min, ale nie będę się spierać o dwie minuty ;-) W każdym razie, rok temu zrobiłam 218 km w czasie 10 godz. 55 min, a w tym 200 km i czas lepszy o mniej więcej 20 min, wynika z tego, że w zeszłym roku poszło mi lepiej, no, ale w tym roku chyba mniej czasu spędziłam na rowerze, no i nie bez znaczenia jest fakt, że się roztyłam...
W każdym razie ta Kaszebe Runda była cudowna, cały czas jestem nabuzowana pozytywną energią, nie wyobrażam sobie porzucenia maratonów... To jest taka frajda, czuję się wtedy naprawdę szczęśliwa! Ech, żeby tak zejść poniżej 10 godz. z czasem na dystansie 200 km...
Po pierwszym ochłonięciu po finiszu musiało być piwko i jedzonko, a wieczorem wszyscy poszliśmy na basen. To był wspaniały finał tego pięknego dnia!


*BKŚ – „Bardzo, k... śmieszne”.




komentarze
Makenzen
| 14:47 niedziela, 10 czerwca 2018 | linkuj Dziachu, koniecznie się wybierz, jest super! Mam nadzieję, że i ja będę mogła... Że mi nogi nie utną, kurde... bo mnie jakieś dziwne skurcze łapią, zaczynam pielgrzymkę po lekarzach celem sprawdzenia, czy to nie miażdżyca :(
Dziasiek
| 14:36 niedziela, 10 czerwca 2018 | linkuj Cholerka , jak uda mi się dojść do średniej brutto 15 na godzinę ( a jestem już blisko), to wybiorę się za rok z Wami.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!