Kaszëbszczë pedałowanie po raz drugi
-
DST
200.00km
-
Czas
10:34
-
VAVG
18.93km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
W przeddzień rocznicy
mojej pierwszej Kaszebe Rundy odbyła się druga, a tą swoją
pierwszą byłam totalnie zachwycona, więc było dla mnie jasne, że
nie będzie ona zarazem moją ostatnią. Zapisałam się na listę
startową jeszcze w zimie, byłam 6. na liście. A na metę
przyjechałam chyba 6. od końca ;-) Ale po kolei.
W sobotę rano tradycyjnie
był piknik w szkole u żony Franca, tym razem mogłam się na nim
pojawić na ciut dłuższą chwilę. Około 12.30 zapakowaliśmy –
Storm i ja – nasze rowery do auta i wyruszyliśmy do Kościerzyny.
Na miejscu byliśmy ok. 20.00, zakwaterowaliśmy się i wraz z
Forrestem i Pająkiem, którzy dotarli wcześniej, pojechaliśmy coś
zjeść.
Położyliśmy się spać
ciut wcześniej, niż mam w standardzie, tj. ok. 23.00, i na
szczęście udało mi się szybko zasnąć – nie to, co w zeszłym
roku, bardzo nie chciałam zresztą powtórki z tego... No i też
Storm ustawił budzik na bardziej „ludzką” porę – na 5.30, o
ile to w ogóle można nazwać ludzką porą. Szybkie ogarnięcie
się, wsiadamy, a raczej kładziemy się na rowery i wio do
aquaparku, skąd tradycyjnie startowała Kaszebe Runda.
Mieliśmy już dzień
wcześniej odebrane pakiety startowe, więc nic, tylko się ustawiać
na starcie i czekać. Udało nam się być znów w pierwszej grupie.
Start ciut się opóźnił i o 7.03 „bomba poszła w górę”!
Dzielni kolarze na swoich dwukołowych rumakach co rower wyskoczy
pognali przed siebie. Byłam w miarę wyspana, zupełnie przytomna,
więc pedałowałam ile fabryka dała, ale wiadomo, że szosowi
wyjadacze tanio skóry nie sprzedadzą i co jakiś czas wyprzedzały
mnie kolejne ich grupy. Po 30 km był pierwszy bufet – w Borsku.
Był bardzo bogato zaopatrzony, a ja nie jadłam śniadania, więc
musiałam się w miarę solidnie posilić. Zjadłam dwa naleśniki,
trochę wędzonej ryby i kawałek ciasta, który wzięłam w garść
i ruszyłam w dalszą drogę. Storm, który dotarł do bufetu jakieś
10 minut po mnie, pojechał w dalszą drogę wcześniej... i tyle go
widziałam.
Trasa była nieco inna niż
rok temu, ale pewne jej odcinki się pokrywały z zeszłoroczną,
m.in. ten między Leśnem a Parzynem. To tam w zeszłym roku
zabłądziłam. Przy okazji, na tym odcinku w zeszłym roku po obu
stronach drogi była ściana lasu, piękne drzewa dające kojący
cień, a w tym roku... obraz nędzy i rozpaczy. Po tamtym lesie
pozostały pojedyncze samotne drzewa, reszta legła pod naporem
zeszłorocznych sierpniowych nawałnic. Większość terenu
zniszczonego przez żywioł była uprzątnięta, ale gdzieniegdzie
sterczały kikuty połamanych jak zapałki sosen.
A, i jeszcze tuż
przed Leśnem wyprzedzał mnie jakiś gość jadący na 125 km i
zapytał mnie: „A ty robisz 200 km na tym? Ile dni zamierzasz
jechać?” BKŚ*, jak by to określił jeden z moich poziomych
kolegów.
Tym razem bardzo uważnie obserwowałam szosę, żeby
nie przegapić żadnej strzałki, a już szczególnie rozdzielenia
tras. Było ono w tym samym miejscu co w zeszłym roku, tylko tym
razem dystans 200 km jechał „pod prąd” względem ubiegłorocznej
trasy, do bufetu w Lasce. A propos bufetów, ten w Leśnie ominęłam,
miałam taki plan, że nie wszystkie będę odwiedzać dla
zaoszczędzenia czasu.
W Lasce spotkałam Forresta i dowiedziałam
się, że większość „naszych” już pojechała, a my jesteśmy
w końcówce. Oj, wstyd... Żeby tylko nie dotrzeć na metę jako
ostatnia!
Forrest, cwaniak jeden, sprawił sobie szosową poziomkę
i o ile taki rower jest podatny na łapanie gum, to jednak mknie jak
strzała i Forrest nie omieszkał z tych właściwości swojego
nowego rumaka skorzystać. Chciał się chyba odkuć za zeszłoroczny
DNF i jak się później okazało, udało mu się to w pięknym
stylu.
Za tą Laską (ale głowy
nie dam, że to tam) był odcinek drogi z zakazem ruchu rowerów i
tabliczką informującą, że 20 m dalej od szosy jest ścieżka
rowerowa, ale w tym roku organizatorzy zadbali o to, żeby żaden
kierowca nie op...przał kolarzy za jazdę na zakazie i zamontowali
pod znakami zakazu ruchu rowerów tabliczki „Nie dotyczy kolarzy w
dniu imprezy”. Super.
Trochę za jeziorem Dużym Łownym trasa
skręcała na drogę wojewódzką 212 i nią się jechało i
jechaaałooo i jechaaaałooooo... Był tam spory ruch, co chwila
wyprzedzały mnie jakieś samochody. Przy tablicy oznajmiającej, że
wjeżdżam do... Warszawy (!) spotkałam dwóch kolarzy, którzy
robili sobie na tle tej tablicy zdjęcia. Pamiętałam z zeszłego
roku, że zaraz miał być kolejny bufet, w Lipnicy. I był, choć
tym razem nie w barze przy stacji benzynowej, tylko ciut dalej, w
barze „Wyżerka u Kasi”. Tam miał być obiad. Dostaliśmy
posklejany niemiłosiernie makaron nakładany wielką chochlą (więc
sobie wyobraźcie, jaka to musiała być góra), polany skąpo jakimś
słodkim sosem z rodzynkami. Makaron na słodko to zło, szatan i
trzy szóstki, kolonijny koszmar (całe szczęście, że nie był z
owocami), ale na takich dystansach wszystko mi wchodzi poza kaszą
gryczaną.
Po posiłku pojechałam
dalej i ku mojej uciesze wreszcie, bardzo niedaleko od Bytowa, był
zjazd z tej nieszczęsnej drogi wojewódzkiej w prawo. Zaczęła się
ciut bardziej pagórkowata część trasy z ładniejszymi widokami i
atrakcjami po drodze – były koniki polskie, owce i krowy, ładne
jeziorko i wyszedł mi na spotkanie kot (pierwsze spotkanie z kotem
miałam już wcześniej w innym miejscu). Wspinałam się na te górki
i miałam wrażenie, że nie ma nigdzie drogi w dół, co się
wspięłam na któryś podjazd, to było trochę płaskiego... i znów
górka. Po drodze wyprzedziło mnie dwóch kolarzy, więc zaczęło
się robić groźnie, bo to, czy uda mi się dotrzeć do celu nie
jako ostatnia, stanęło pod znakiem zapytania.
Kończyła mi się
woda mineralna i nie miałam też nic słodkiego, bo zapomniałam się
zaopatrzyć w marsy, więc liczyłam na to, że dopadnę jakiś
otwarty sklep... A tu nic, pustkowia i kikuty połamanych przez
nawałnice drzew. W końcu dotarłam do Półczna przy drodze
krajowej 20. Był tam sklepik, więc zrobiłam sobie króciutką
przerwę na zakupy i łyk wody, a w tym czasie przed sklep zajechali
ratownicy na motocyklach i usłyszałam, jak mówią do stojących
tam strażaków: „Zostało jeszcze pięć osób, to już końcówka”.
No, to nie ma to tamto, na koń i w drogę!
Dosiadłam (a raczej
„doleżałam”) roweru i... parę metrów dalej dostrzegłam
bufet, ale ominęłam go. Po drodze był jeszcze bufet w Parchowie,
też go minęłam, w końcu dotarłam do drogi na Kartuzy. Byłam już
mocno zmęczona, bolały mnie kolana, na płaskim ciągnęłam 13
km/h, a nie 25–30 jak na początku... Gdy dociągnęłam do
Sulęczyna, poczułam, że do mety już naprawdę niedaleko. Wkrótce
też osiągnęłam Stężycę... W obu tych miejscowościach były
bufety, ale również je ominęłam. W końcu droga wojewódzka
214... To już naprawdę ostatnia prosta! Po drodze minęłam kilku
kolarzy z dystansu 125 km, a podjeżdżając pod jedną górkę,
spotkałam dziewczynę prowadzącą rower pod tę górkę. Gdy się z
nią zrównałam, zapytałam: „Co, dętka poszła?”. „Nie, dupa
mnie boli i uznałam, że czas na przerwę!”. A już myślałam, że
usłyszę: „...że czas na zmianę roweru na poziomy”, hi hi! A
propos wspomnianej tylnej części ciała, to ci wszyscy szosowcy
naprawdę muszą mieć tyłki ze stali...
W końcu dostrzegłam
na jezdni napis „Meta 5 km”. Wstąpiła we mnie nowa siła,
cisnęłam ile się dało... „Meta 1 km”! I wreszcie Kościerzyna!
Z impetem wpadłam na odcinek prowadzący wprost na metę. Uniosłam
pięść do góry w triumfalnym geście i przemknęłam przez matę...
która nie zapikała, czyli mój przejazd się nie zapisał. Ale co
tam... Wjechałam na rynek, dopadły mnie dziewczyny rozdające medale, a
zaraz za bramką czekali na mnie Forrest i Storm. Ten pierwszy
przyjechał na metę około 1,5 godz. przede mną, a drugi pół
godziny.
Mój niezapisany przejazd na szczęście został uznany,
ustalono orientacyjny mój czas – było to 10 godz. 34 min. 11 s.
Mnie się wydaje, że raczej 10 godz. 32 min, ale nie będę się
spierać o dwie minuty ;-) W każdym razie, rok temu zrobiłam 218 km
w czasie 10 godz. 55 min, a w tym 200 km i czas lepszy o mniej więcej
20 min, wynika z tego, że w zeszłym roku poszło mi lepiej, no, ale
w tym roku chyba mniej czasu spędziłam na rowerze, no i nie bez
znaczenia jest fakt, że się roztyłam...
W każdym razie ta
Kaszebe Runda była cudowna, cały czas jestem nabuzowana pozytywną
energią, nie wyobrażam sobie porzucenia maratonów... To jest taka
frajda, czuję się wtedy naprawdę szczęśliwa! Ech, żeby tak
zejść poniżej 10 godz. z czasem na dystansie 200 km...
Po
pierwszym ochłonięciu po finiszu musiało być piwko i jedzonko, a
wieczorem wszyscy poszliśmy na basen. To był wspaniały finał tego
pięknego dnia!
*BKŚ – „Bardzo, k...
śmieszne”.