Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Wyznanie miłosne

Wtorek, 29 maja 2018 | dodano: 29.05.2018



Dzisiaj jak zwykle pognałam rowerkiem, tym razem Małym Czerwonym, do pracy, ale ja tym razem nie o tym.
Wciąż jestem nabuzowana pozytywną energią po niedzielnej Kaszebe Rundzie, więc nie dziwota, że dziś czuję się po prostu szczęśliwa. Mam też po tej Kaszebie garść refleksji (tuż obok mój kot usiłuje upolować muchę, polowanie to sens kociego życia, a sensem mojego jest jazda na rowerze - choć nie tylko.)
Pisałam już chyba o tym, wielokrotnie też mówiłam różnym ludziom, jak bardzo kocham pedałować i co mi to daje. Znajomi wiedzą, że JESTĘ rowerowym ŚWIRĘ i jest mi z tym dobrze, tak bardzo ordynarnie wręcz dobrze :D
Za nieco ponad dwa miesiące stuknie mi 7 lat od spoziomowania. Na początku sierpnia 2011 r. stałam się szczęśliwą posiadaczką widocznego na zdjęciu czeskiego roweru poziomego Shokbike. Wcześniej od dzieciństwa jeździłam na przeróżnych rowerach klasycznych, zresztą nadal zdarza mi się na nich jeździć, ale jednak co poziomka to poziomka... Wielokrotnie jestem pytana przez napotkane osoby o to, czy to jest wygodne, ile to kosztuje, czy łatwo utrzymać równowagę, jak się ogólnie jeździ, jakie są zalety. No, m.in. takie, że na poziomkę można wyrwać chłopa ;-)
Dlaczego w ogóle rower poziomy? I jak to się właściwie zaczęło? Ha! Nie ma to jak napisać o genezie spoziomowania po siedmiu latach prowadzenia bloga :-D
Dawno, dawno temu zauważyłam jadącego ulicą jegomościa na poziomce i pomyślałam sobie: jakie to fajne! Zawsze byłam fanką wszystkiego, co niestandardowe, nietypowe, nieoczywiste. Toteż kiedy tylko nadarzyła się okazja, by spróbować jazdy na rowerze poziomym, nie omieszkałam z niej skorzystać. Dowiedziałam się przypadkiem, że mój poznany w zupełnie nierowerowych okolicznościach kolega Storm ma taki rower i umówiłam się z nim na test jego roweru. Wsiadłam i... nawet nie byłam w stanie ruszyć! Jednak to mnie absolutnie nie zniechęciło. Był czerwiec, a już w sierpniu miałam własną poziomkę.
Niebawem zamierzam nabyć nowy rower. Ale Duży Biały ma u mnie dożywocie. Nikomu go nie sprzedam, nie oddam, „mój ci on” i już! Dostarczył mi tyle radości, przeżyłam na nim tyle przygód, że nie wyobrażam sobie, że miałby zniknąć z mojego życia. A co przeżyłam? Kilka ładnych dłuuugodystansowych wypraw, m.in. do Czech, do Poznania, do Łowicza, do Serpelic. Siedem i jedną czwartą maratonu. Na te ostatnie notabene namówił mnie Storm. Kiedy mi zaproponował udział w brevecie w Pomiechówku, tym, który się odbył jesienią 2016 r., niemalże go wyśmiałam. 200 km? Toż to nierealne... A teraz mi się marzy pobić dzienny rekord kręcenia pedałami, wynoszący obecnie 218 km. W tym roku chcę tak turystycznie wykręcić w ciągu jednego dnia 250 km, a w przyszłym spróbować się zmierzyć z brevetem 300 km. I chciałabym jeszcze w tym roku zejść z czasem poniżej 10 godz. na 200 km. Szosowi wyjadacze pewnie mnie wyśmieją, bo oni trzaskają dwie stówy w 6 godz., ale... guzik mnie to obchodzi. :-) Mój rower ma mniejsze koła, grubsze opony (roweru na wąskich, szosowych oponach nie chcę, za często bym łapała kapcia), trudniej też na nim podjechać pod górkę, a do tego dochodzą moje ograniczenia fizyczne. Mam problemy z kolanami – chondromalacja II stopnia i lateralizacja obu rzepek. Wynikają one z tego, że wszystko mam krzywe i poprzesuwane, lewe biodro mam wyżej, co skutkuje tym, że lewa noga jest krótsza od prawej... Mam przez to zwichrowaną nawet szczękę (tyłozgryz). Ale przynajmniej jestem przez to oryginalna, hi hi ;-) Żarty jednak na bok, na starość pewnie to wszystko się zemści...
Miałabym też pewnie lepszą kondycję, gdyby nie nadwaga i to, że jednak nie za często wyprawiam się w dłuższe trasy. 9 km dziennie (do pracy i z powrotem) to jednak nie za wiele. Od czasu do czasu tylko kręcę te dwusetki... Przydałby się jakiś regularny trening dla wzmocnienia organizmu, jak również zmiana diety, bo obecnie żywię się „sianem”, spece od zdrowego żywienia by mnie przeklęli.
Pomyślałam sobie dzisiaj, że chciałabym przejść test wydolnościowy. Zaczęłam już obczajać temat i wysłałam zapytanie w jedno miejsce, w którym takie testy są przeprowadzane. Poznałabym, jak pracuje moje szanowne jestestwo, co szwankuje, nad czym powinnam popracować. Byłby to też krok do bliższego zaprzyjaźnienia się z własnym ciałem, zwiększenia jego świadomości, w końcu będę w tym ciele żyła aż do śmierci ;-) Jak już przejdę ten test (jeśli w ogóle będzie to miało sens, testy są przeprowadzane na własnym rowerze klienta, względnie na stacjonarnym ergometrze rowerowym. Obawiam się, że mojej poziomeczki raczej nie da się wpiąć w urządzenie pomiarowe, a wyniki testu na ergometrze mogą nie odzwierciedlać wyników, które osiągnęłabym w poziomych warunkach. No ale zobaczymy, co mi odpowiedzą), to z pewnością go tu opiszę.
A teraz będzie tytułowe wyznanie miłosne. Kocham rower. Jazda na nim to wolność, luz, kontakt z otaczającym mnie światem, a długie trasy to czas na przemyślenia, pobycie we własnym towarzystwie, kontemplację piękna przyrody (niestety podczas tegorocznej Kaszebe Rundy widok zdewastowanego przez nawałnicę lasu był bardzo smutny i przygnębiający). Że nie wspomnę o tym, że ruch generuje endorfiny. Nie wyobrażam sobie życia bez ROWERU. Amen.




komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!