Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Warnija 2018: patelnia i pagóry

Sobota, 4 sierpnia 2018 | dodano: 08.08.2018

W przeddzień wiosennego brevetu w Pomiechówku gadałam z jednym takim Mirkiem i tenże Mirek namówił mnie na start w jeszcze młodej warmińskiej imprezie rowerowej – Warnija 2018 (była to druga edycja). Toteż dzień przed rzeczoną imprezą pojechałam do Olsztyna, gdzie miałam nocleg, ale wcześniej chciałam się wykąpać w jeziorze, więc wyruszyłam w drogę już rano. Pobyt nad jeziorem był cudowny, spędziłam czas tak, jak lubię najbardziej: plażing & smażing przeplatany pływaniem i doprawiony lekturą. Temperatura powietrza wynosiła 27 st. C, a woda 25 st. C, wchodziło się do niej jak do zupy... Rewelacja!!! Jeziora leżące w granicach Olsztyna to rzecz, której cholernie temu miastu zazdroszczę.
Na zakończenie błogiego lenistwa na plaży zamówiłam sobie pizzę, a w międzyczasie wpadł mi do głowy pomysł, by jeszcze tego dnia odebrać pakiet startowy na Warniję. Dywity, skąd ruszał maraton, leżą 8 km od centrum Olsztyna, więc spokojnie dałoby się upiec jeszcze jedną pieczeń na tym samym ogniu. Czekając na pizzę, sprawdziłam, do której jest czynne biuro zawodów – było czynne do 20, a była już 19.20, kiedy dostałam do swoich rąk pizzę. Jeszcze nigdy nie jadłam pizzy w takim tempie: placek o średnicy 40 cm pochłonęłam w 10 minut! A potem rura, co koń mechaniczny wyskoczy, do Dywit. Zdążyłam chyba 5 minut przed zamknięciem biura, chociaż de facto biuro było czynne dłużej i wcale nie musiałam się z tą pizzą tak spieszyć.
W dniu maratonu rano dosiadłam Grzesznika i kilka minut po 8.00 wyjechałam na trasę. Od początku było pagórkowato. Pierwszy punkt kontrolny był na rynku w Biskupcu, ale trochę trwało, zanim go namierzyłam, nie obyło się bez map Google (swoją drogą te mapy są do niczego, ssie zarówno nawigacja rowerowa, jak i samochodowa). Do punktu dotarłam jako ostatnia, zresztą się spodziewałam, że tak będzie – uczestników było mało i ja jedyna na poziomce. Reszta to szosowe cyborgi.
W punkcie pogadałam chwilę z obsługą, zjadłam bułkę i kawałek arbuza, dwa kawałki arbuza wzięłam też sobie na drogę. Potem coś mnie zaczął lekko pobolewać żołądek, czyżby arbuz mi szkodził?... Ostatnio stwierdzam, że tak jak nigdy dotąd nic mi nie szkodziło, tak teraz... No niestety, PESEL robi swoje.
Kolejny punkt był w Bisztynku, dokąd się jechało przez Reszel. Żar lał się z nieba, a ja czułam, że mnie powoli zaczyna rozkładać na łopatki. Kocham lato i wysokie temperatury, ale wysiłek fizyczny w wymagającym terenie w taki skwar to nic dobrego.
Kiedy dotarłam do punktu, było... zamknięte. Pojechałam więc dalej, do Stoczka Klasztornego. Byłam tam już kiedyś, w 2001 r., też na rowerze, z tym że jeszcze na pionowcu. Tam na szczęście punkt jeszcze działał.
Kolejny punkt to Jeziorany. Odcinek Stoczek–Jeziorany to chyba najgorszy asfalt na całej trasie. Popękany, powybrzuszany, dziękowałam Bogu za pełną amortyzację w rowerze ;-) Do tego jeszcze był podtopiony przez palące słońce i przedzierałam się przezeń jak przez gęstą zupę, jechałam jak po gumie do żucia...
Punkt przy Domu Pomocy Społecznej w Jezioranach był najlepiej zaopatrzony jeśli chodzi o coś do wszamania. Były aż trzy rodzaje ciasta, dostałam też zapasy na drogę. Poziomka wzbudziła duże zainteresowanie pensjonariuszy, jeden przez drugiego chcieli też mi pomagać, spotkało mnie tam bardzo ciepłe przyjęcie.
Zostało mi już tylko 30 km do mety. Ruszyłam w kierunku Gradek, według rozpiski we Frączkach należało skręcić w prawo, to skręciłam w to prawo, ale jak wylądowałam w Studziance, to pojęłam, że coś jest nie tak. Albo błąd w rozpisce, albo skręciłam na niewłaściwym skrzyżowaniu. Ale mniejsza o to. Zawróciłam i pognałam przed siebie, było cały czas z górki i dopiero teraz zobaczyłam, jaki podjazd pokonałam i jaka jest różnica w czasie pokonania tego odcinka pod górę i z góry.
Za Frączkami z naprzeciwka nadjechał samochód z Mirkiem i jeszcze jednym gościem w środku. Widocznie zaniepokojeni, że tak długo mnie nie ma, pojechali mnie szukać. Przez jakiś czas mi towarzyszyli w drodze, potem wypruli do przodu i zatrzymywali się co jakiś czas, by na mnie poczekać. A ja już tylko marzyłam o tym, żeby wreszcie dojechać, a tu kręcę, kręcę, a końca nie widać...
Wreszcie Dywity! No kurde, gdzie ta meta? Jest w końcu skręt w kierunku stadionu! A po mecie... ani śladu. Zwinęła się 1 godz. 40 min przed moim przyjazdem. Ale medal na pamiątkę dostałam, i dwa opakowania zimnego makaronu.
Czy jednak to, że się nie wyrobiłam w regulaminowym czasie, to powód do zmartwienia? Absolutnie nie. Całą trasę, 160 km, przejechałam – w piekielnym skwarze, więc nie dziwota, że trochę brakło sił. Odnosiłam chwilami wrażenie, że maratony lepiej mi się jeździ na dużym białym niż na Grzeszniku, ale przejadę na nim testowo jesienny Pomiechówek, będzie niższa temperatura, będzie też lepsze porównanie.




komentarze
Makenzen
| 11:37 sobota, 11 sierpnia 2018 | linkuj Wielkie dzięki, Dudysiu! :-) Również pozdrawiam :-)
Dudysia
| 19:35 piątek, 10 sierpnia 2018 | linkuj Asiu ,wielki szacun za pokonanie całego odcinka i to w takiej temperaturze :)))) Pozdrawiam :)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!