Warnija 2018: patelnia i pagóry
-
DST
160.00km
-
Sprzęt Grzesznik (a.k.a. duży zielony)
-
Aktywność Jazda na rowerze
W przeddzień wiosennego brevetu w
Pomiechówku gadałam z jednym takim Mirkiem i tenże Mirek namówił
mnie na start w jeszcze młodej warmińskiej imprezie rowerowej –
Warnija 2018 (była to druga edycja). Toteż dzień przed rzeczoną
imprezą pojechałam do Olsztyna, gdzie miałam nocleg, ale wcześniej
chciałam się wykąpać w jeziorze, więc wyruszyłam w drogę już
rano. Pobyt nad jeziorem był cudowny, spędziłam czas tak, jak
lubię najbardziej: plażing & smażing przeplatany pływaniem i
doprawiony lekturą. Temperatura powietrza wynosiła 27 st. C, a woda
25 st. C, wchodziło się do niej jak do zupy... Rewelacja!!! Jeziora
leżące w granicach Olsztyna to rzecz, której cholernie temu miastu
zazdroszczę.
Na zakończenie błogiego lenistwa na plaży
zamówiłam sobie pizzę, a w międzyczasie wpadł mi do głowy
pomysł, by jeszcze tego dnia odebrać pakiet startowy na Warniję.
Dywity, skąd ruszał maraton, leżą 8 km od centrum Olsztyna, więc
spokojnie dałoby się upiec jeszcze jedną pieczeń na tym samym
ogniu. Czekając na pizzę, sprawdziłam, do której jest czynne
biuro zawodów – było czynne do 20, a była już 19.20, kiedy
dostałam do swoich rąk pizzę. Jeszcze nigdy nie jadłam pizzy w
takim tempie: placek o średnicy 40 cm pochłonęłam w 10 minut! A
potem rura, co koń mechaniczny wyskoczy, do Dywit. Zdążyłam chyba
5 minut przed zamknięciem biura, chociaż de facto biuro było
czynne dłużej i wcale nie musiałam się z tą pizzą tak
spieszyć.
W dniu maratonu rano dosiadłam Grzesznika i kilka
minut po 8.00 wyjechałam na trasę. Od początku było pagórkowato.
Pierwszy punkt kontrolny był na rynku w Biskupcu, ale trochę
trwało, zanim go namierzyłam, nie obyło się bez map Google (swoją
drogą te mapy są do niczego, ssie zarówno nawigacja rowerowa, jak
i samochodowa). Do punktu dotarłam jako ostatnia, zresztą się
spodziewałam, że tak będzie – uczestników było mało i ja
jedyna na poziomce. Reszta to szosowe cyborgi.
W punkcie pogadałam chwilę z obsługą,
zjadłam bułkę i kawałek arbuza, dwa kawałki arbuza wzięłam też
sobie na drogę. Potem coś mnie zaczął lekko pobolewać żołądek,
czyżby arbuz mi szkodził?... Ostatnio stwierdzam, że tak jak nigdy
dotąd nic mi nie szkodziło, tak teraz... No niestety, PESEL robi
swoje.
Kolejny punkt był w Bisztynku, dokąd
się jechało przez Reszel. Żar lał się z nieba, a ja czułam, że
mnie powoli zaczyna rozkładać na łopatki. Kocham lato i wysokie
temperatury, ale wysiłek fizyczny w wymagającym terenie w taki
skwar to nic dobrego.
Kiedy dotarłam do punktu, było...
zamknięte. Pojechałam więc dalej, do Stoczka Klasztornego. Byłam
tam już kiedyś, w 2001 r., też na rowerze, z tym że jeszcze na
pionowcu. Tam na szczęście punkt jeszcze działał.
Kolejny
punkt to Jeziorany. Odcinek Stoczek–Jeziorany to chyba najgorszy
asfalt na całej trasie. Popękany, powybrzuszany, dziękowałam Bogu
za pełną amortyzację w rowerze ;-) Do tego jeszcze był podtopiony
przez palące słońce i przedzierałam się przezeń jak przez gęstą
zupę, jechałam jak po gumie do żucia...
Punkt przy Domu Pomocy
Społecznej w Jezioranach był najlepiej zaopatrzony jeśli chodzi o
coś do wszamania. Były aż trzy rodzaje ciasta, dostałam też
zapasy na drogę. Poziomka wzbudziła duże zainteresowanie
pensjonariuszy, jeden przez drugiego chcieli też mi pomagać,
spotkało mnie tam bardzo ciepłe przyjęcie.
Zostało mi już
tylko 30 km do mety. Ruszyłam w kierunku Gradek, według rozpiski we
Frączkach należało skręcić w prawo, to skręciłam w to prawo,
ale jak wylądowałam w Studziance, to pojęłam, że coś jest nie
tak. Albo błąd w rozpisce, albo skręciłam na niewłaściwym
skrzyżowaniu. Ale mniejsza o to. Zawróciłam i pognałam przed
siebie, było cały czas z górki i dopiero teraz zobaczyłam, jaki
podjazd pokonałam i jaka jest różnica w czasie pokonania tego
odcinka pod górę i z góry.
Za Frączkami z naprzeciwka
nadjechał samochód z Mirkiem i jeszcze jednym gościem w środku.
Widocznie zaniepokojeni, że tak długo mnie nie ma, pojechali mnie
szukać. Przez jakiś czas mi towarzyszyli w drodze, potem wypruli do
przodu i zatrzymywali się co jakiś czas, by na mnie poczekać. A ja
już tylko marzyłam o tym, żeby wreszcie dojechać, a tu kręcę,
kręcę, a końca nie widać...
Wreszcie Dywity! No kurde, gdzie
ta meta? Jest w końcu skręt w kierunku stadionu! A po mecie... ani
śladu. Zwinęła się 1 godz. 40 min przed moim przyjazdem. Ale
medal na pamiątkę dostałam, i dwa opakowania zimnego makaronu.
Czy jednak to, że się nie wyrobiłam w regulaminowym czasie, to
powód do zmartwienia? Absolutnie nie. Całą trasę, 160 km,
przejechałam – w piekielnym skwarze, więc nie dziwota, że trochę
brakło sił. Odnosiłam chwilami wrażenie, że maratony lepiej mi
się jeździ na dużym białym niż na Grzeszniku, ale przejadę na
nim testowo jesienny Pomiechówek, będzie niższa temperatura,
będzie też lepsze porównanie.