Kaszëbszczë pedałowanie po raz trzeci
-
DST
200.00km
-
Czas
10:50
-
VAVG
18.46km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Jak wczoraj wieczorem siedziałyśmy z
koleżanką w hotelowym pokoju w Kościerzynie (właściwie to
siedziała tylko Katrina, a ja leżałam), zagadał do mnie na
Messengerze nasz wspólny poziomkowy znajomy i zadał pytanie, co
słychać u K. A słychać było, jak pracują jej trybiki pomiędzy
uszami, bo akurat się zastanawiała, jak zacząć relację z Kaszebe
Rundy na Bikestats. I dziś, kiedy ja zasiadłam do spisywania
relacji, stanęłam w obliczu tego samego problemu: jak zacząć?
Właściwie to już zaczęłam. :-)
No więc w sobotę rano K.
przyjechała po mnie i mój rower, zapakowałyśmy się i ruszyłyśmy
w drogę. To była znakomita decyzja, żeby ruszyć jak najwcześniej,
bo już o 15.30 byłyśmy w Kościerzynie i poszłyśmy na suty
obiad, a potem musiałam pojechać do sklepu sportowego, by kupić
nowy licznik, bo stary mi się popsuł.
Po drodze złapała nas taka ulewa, że
samochody zamieniały się w amfibie. Schowałyśmy się pod dachem
myjni samochodowej, ale deszcz tak zacinał, że schronienie nie było
w 100% skuteczne.
Na szczęście ulewa wkrótce ustała,
i to tak, jakby ktoś w mgnieniu oka zakręcił kran.
Katrina pojechała do hotelu, a ja
miałam do załatwienia jeszcze jedną sprawę i spotkanie z
koleżanką, więc do bazy przyjechałam później. Kiedy montowałam
nowy licznik do roweru, nadjechał Mikrobi (już zaczęłam się
zastanawiać, czy się nie wycofał... Z ekipy wypadły nam bowiem
dwie osoby, a M. dość długo się nie zjawiał). Pomógł mi uporać
się z licznikiem i pojechaliśmy jeszcze raz na rynek, by coś
podjeść.
W rezultacie spać się położyliśmy
po północy, a miałam ambicje, żeby ustalić capstrzyk na 22.00,
bo następnego dnia... „Godzina piąta minut trzydzieści, kiedy
pobudka zagraaaałaaa...”, czyli absolutnie niechrześcijańska
godzina, o której należało wstać, bo start w tym roku był
wcześniej - o 6.30.
W tym roku znów nam się udało
wystartować w pierwszej grupie. Start się nieco opóźnił, ale w
końcu ruszyliśmy w drogę. Ja od początku grzałam ile sił w
nogach, jak się potem okazało, zupełnie niepotrzebnie, bo szybko
się wypstrykałam z tych sił. A trzeba dodać, że w tym roku
zadanie miałam utrudnione z kilku powodów. Pierwszy i najważniejszy
jest taki, że w połowie stycznia nadwyrężyłam staw biodrowy i do
dziś mnie on boli - to już cztery i pół miesiąca! Nie mogę
biegać i zbytnio tego stawu forsować, ale na rowerze jeżdżę, bo
na krótkich dystansach, powiedzmy do 50 km, rower temu biodru nie
szkodzi, a ponadto nie lubię, jak mnie coś ogranicza. Inne powody
to pewne niedostatki techniczne w moim rowerze i mój niewielki
„staż”, jeśli chodzi o dalsze wycieczki rowerowe w tym roku.
Wiadomo, biodro. I brak czasu też. Ale Kaszebe Runda musi być!
Na 30. kilometrze trasy był pierwszy
bufet - w Borsku. Tam spotkałam Katrinę, która przyjechała jakieś
10 min przede mną, a niebawem dobił do nas Mikrobi. Zjadłam
naleśnika, dwa kawałki wędzonej ryby i trzy kawałki ciasta. K.
rzuciła propozycję, abyśmy dalej jechali razem, ale wkrótce razem
jechaliśmy tylko ja i Mikrobi, a K. odpaliła rakietę i tyle ją
widzieliśmy.
Po kolejnych 30 kilometrach
osiągnęliśmy wieś Laska i zatrzymaliśmy się w tamtejszym
bufecie. W zeszłym roku, gdy dotarłam do Laski, praktycznie nie
było już co zjeść, wszystko przetrzebione przez „szoszonów”.
A tym razem zostało nawet sporo ciasta i arbuza. A tu po chwili
nadciągnęła... Katrina. Okazało się, że między Borskiem i
Laską jest jeszcze jeden bufet, który... przegapiliśmy. Fajnie się
tak jedzie i gada, kilometry nie wiadomo kiedy nawijają się na
koła. A i coś przegapić łatwo. Ale i tak bym się nie
zatrzymywała na tym bufecie w Leśnie.
Skoro to Laska... to musi być i laska. ;-)
Ruszyliśmy w trójkę w dalszą trasę,
ale znów się rozdzieliliśmy, Mikrobi został gdzieś z tyłu, a
Katrina wypruła do przodu. O tym, że zgubiłam Mikrobiego,
zorientowałam się, kiedy trasa odbijała z tego odcinka ze ścieżką
rowerową i zakazem jazdy rowerem (zawieszonym na dzień Kaszebe
Rundy) w lewo w malowniczą wąską dróżkę przez las. Potem
wyjeżdżało się na drogę główną w miejscowości Babilon i tą
drogą (której nie cierpię, bo jest zbyt ruchliwa) jechało się
niemalże do Bytowa, z „dużym” (obiadowym) bufetem w Lipnicy po
drodze. Tam właśnie spotkałam Katrinę. Kiedy zsiadałam z roweru,
niemal stanęły mi świeczki w oczach - biodro zaczęło protestować
mniej więcej od 50. kilometra, ale dopiero jak zsiadałam z roweru,
to poczułam je na maksa. Praktycznie cały czas robotę robiła
lewa, sprawniejsza noga. Taki ze mnie w ogóle osobliwy twór, że
niby jestem praworęczna, bo piszę prawą, ale dużo silniejszą i
bardziej umięśnioną mam lewą stronę ciała, ponadto są
czynności, które potrafię wykonać tak samo sprawnie zarówno
prawą, jak i lewą ręką, a niektóre w ogóle robię tylko lewą,
bo prawą nie umiem.
Ale wróćmy do meritum. Na obiad był
ryż z takim samym sosem z rodzynkami jak w zeszłym roku. Nie lubię
ryżu, ale opędzlowałam całą michę tej brei, całe szczęście,
że to nie kasza gryczana.
Kiedy już się zbierałyśmy do
odjazdu, nadjechał Mikrobi i zameldował, że za nim chyba nie
jedzie już nikt.
Ruszyłam w dalszą drogę, niebawem dogoniła
mnie K. i tak sobie jechałyśmy razem aż do skrętu w prawo na 140.
kilometrze trasy. Tam zaczęła się już bardziej pagórkowata i
zdecydowanie bardziej atrakcyjna od tej drogi na Bytów część
trasy. Ledwie ujechałyśmy jakiś niewielki odcinek od tego zakrętu,
a tu dogonił nas Mikrobi. Tak sądziłam, że po tym obiedzie
dostanie szwungu i nas dogoni. K. żartowała, że pewnie najadł się
grochówki.
Górki, pagórki, jeziorka, lasy,
wiatrołomy i beznadziejna momentami nawierzchnia - tak wyglądało
kolejne 40 km trasy. Jechaliśmy już całą trójką razem, gadając
po drodze. Co się oddaliłyśmy z K., M. nas po chwili doganiał, aż
powiedziałam, że zaraz mu odetnę tę kroplówkę z grochówką.
Wreszcie osiągnęliśmy bufet w Półcznie. Chciałam go ominąć,
ale K. mnie namówiła, żeby na nim stanąć - i warto było, bo
były tam lody. :-) Zsiadając z roweru, znów jęknęłam z powodu
tego cholernego biodra. Przy okazji, na słupie przy tym bufecie
wisiała tablica z napisem „Punkt rozpłodowy ogiera rasy
sztumskiej” - organizatorzy zadbali o wszystko co do detalu. :-D
Pozostałe bufety postanowiłam już
ominąć. Chciałam zaoszczędzić na czasie, bo się obawiałam, że
przez to biodro nie zdążę na metę, która była czynna do 18.00.
Przed nami był jeszcze najbardziej hardkorowy podjazd, tam, gdzie
zwyczajowo gra kapela, ale tym razem zwinęła się już wcześniej i
nie było nam dane jej usłyszeć...
W Sulęczynie K. i M.
zjechali do bufetu, a ja poturlałam się dalej. W Stężycy za
zakrętem postanowiłam poczekać na pozostałą dwójkę, która
wkrótce dołączyła i ostatnie 10 km pokonaliśmy już razem,
osiągając metę ok. godz. 17.30.
A na mecie tradycyjnie medal,
zimne piwko i dyplom. I oczywiście szama. I posiedzenie na rynku pod
parasolami i dzielenie się na świeżo wrażeniami.
Bo Kaszebe
Runda to niezapomniane przeżycie! Udział w niej już się stał
moją tradycją. Jak Bóg da i partia pozwoli, może w przyszłym
roku nieco poprawię mój czas... Może biodro będzie w lepszej
formie - oby, bo mnie już niemiłosiernie wkurza to, że boli już
tyle czasu. No i może rower też będzie w lepszym stanie. :-)
Triumf Makenzi i antybohater dnia, czyli prawy staw biodrowy na pierwszym planie.
Jasne pełne w pełni zasłużone!
Tercet Wielce Egzotyczny. Od lewej: Katrina "Znikający Punkt", autorka niniejszej relacji i Mikrobi "Mr Grochówka".
PS Do Dziaśka: Co roku się
odgrażasz, że weźmiesz udział w Kaszebie, no to teraz już nie ma
bata, za rok jedziesz z nami! :-)
komentarze