Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Kaszëbszczë pedałowanie po raz czwarty (a powinno być po raz piąty)

Niedziela, 13 czerwca 2021 | dodano: 14.06.2021

Covid, ty chamie! Przez ciebie mam roczną cezurę w odprawianiu corocznego kaszubskiego rytuału... Ale co tam, ważne, że w tym roku Kaszëbë Runda się odbyła, choć wyglądała inaczej niż w poprzednich latach. Nie było startu tradycyjnie spod aquaparku, finisz też odbywał się gdzieś na uboczu, nie było triumfalnego wjazdu na metę a la Jezus na osiołku do Jerozolimy. No ale do meritum.
Przyznam, że się trochę bałam tej Kaszëbë Rundy, bo po pierwsze na start byłam zapisana na 6.00 rano, więc czekała mnie pobudka o 5.00, wcześniej niż "we wojsku"... A po drugie przez różne niedogodności wynikające z obostrzeń moja aktywność rowerowa od marca 2020 r. znacznie spadła. Odpadły dojazdy do pracy, samej pracy też przybyło, więc i czasu ubyło. No i tak w tym roku nie zaliczyłam jeszcze ani jednej setki na rowerze. Na tę Kaszëbë pojechałam więc na żywioł... i absolutnie nie żałuję! Okazało się, że mimo wszystko jestem baba ze stali. Aha, no i tegoroczna impreza była pierwszym testem na tak długiej trasie dla mojej niebieskiej poziomeczki :-)



Przed startem


Punkt 6.00 wyruszyłam wraz z pierwszą grupą na szlak. Wzorem ubiegłego roku na dzień dobry pocisnęłam ile fabryka dała i na pierwszy bufet - w Borsku (30. km) - wpadłam po godzinie i 10 minutach jazdy. Zjadłam naleśnika i bułkę, poszłam tam gdzie król piechotą, wracam, patrzę, a przy stole siedzi Katrina i jajówę wcina. Już się zbierałam do odjazdu, więc rzuciłam hasło, że się złapiemy na trasie, dosiadłam niebieskiej strzały i pojechałam do Laski. Po drodze podczepiłam się pod trzyosobową grupkę kolarzy i jechałam w cieniu aerodynamicznym za jedną dziewczyną. Tego dnia okrutnie wiało, w większości w twarz albo z boku, więc cień okazał się wielce pomocny, jednak dość szybko mi uciekł. A gdy dotarłam do Laski, zdybała mnie jakaś lokalna telewizja i wzięła na spytki. Zwabił ją oczywiście mój rower, o którym trochę opowiedziałam, zaprosiłam widzów na poziomkowe forum oraz na zlot w Białymstoku, a potem zademonstrowałam, jak się na tym jeździ. Jeszcze chwilę pogawędziłam z ekipą już poza kamerą, po czym podeszłam do stołu, by coś złapać do jedzenia, ale po cieście zostały już tylko okruchy... Zaproponowano mi banana (nie skorzystałam z propozycji, bo nie lubię bananów) i arbuza. Wzięłam kawałek arbuza i dostrzegłam jeszcze ogórki małosolne - i tak sobie jadłam na przemian arbuza z ogórkiem. A co tam! I tak wszystko do jednego żołądka.
Pojechałam dalej. Gdy ruszałam, jeszcze raz zagadnął mnie kamerzysta, by nakręcić mój odjazd.
Dalej droga prowadziła do Swornegaci, przez Asmus (zwany przeze mnie Anusem) i na ten słynny odcinek z zakazem jazdy rowerem, zniesionym na czas imprezy. Potem droga odbijała w lewo na chyba najbardziej malowniczy kawałek trasy - wśród lasów, lekko pofałdowany, z ładnym, gładkim asfaltem. I ten zapach! Aż nos wykręcało!
Niestety sielanka wkrótce się skończyła, bo oto droga wojewódzka na Bytów. Dłuuuugi odcinek, chyba z 50 km, a po drodze bufet obiadowy w Lipnicy. Na tym kawałku drogi poczułam, że już mi siada energia. Wypatrywałam tej Lipnicy i długo, długo nic. Po drodze zauważyłam ślicznego kota - czarnego z białymi łatkami, a na czarnym ogonie, gdzieś tak w połowie, dwie białe obrączki. No cudo! Ale jechałam dość szybko, nie chciałam wytracać prędkości, żeby się zatrzymać i zrobić mu zdjęcie.
No wreszcie Lipnica! A tam - dwie zmiany. Wcześniej lokal, przy którym był przystanek, nazywał się "Wyżerka u Kasi", teraz jest tam jakaś pizzeria. Druga zmiana to pyszny posiłek. W zeszłym roku był to ryż z jakimś słodkim sosem z rodzynkami... Fujka. A teraz zupa pomidorowa z makaronem w kształcie rowerków. Podjadłam, zrobiłam transmisję dla znajomych na FB i pojechałam dalej. Okazało się, że ten krótki przystanek wystarczył, by na nowo nabrać sił. Już niedługo na horyzoncie zamajaczył skręt w prawo przed Bytowem, w miejscowości Udorpie. Na początek ładny zjazd, a potem delikatna wspinaczka do pięknego punktu widokowego na jeziorko po prawej stronie.
Jadę, jadę i co widzę? Jacyś dwaj goście na rowerach. Nie do wiary! Zwykle to mnie wyprzedzano, a tymczasem ja dogoniłam kogoś... Chwilę jechałam za tymi typami, ale wkrótce mi odskoczyli i tyle ich widziałam.
Po drodze jeszcze jedna niespodzianka: tam, gdzie dwa lata temu był dziurawy jak ser szwajcarski asfalt, teraz jest ładna, gładka nawierzchnia.
Gdzieś przed Półcznem dogoniłam dwóch innych rowerzystów i sobie z nimi w drodze pogadałam. Dotarliśmy razem do półcznieńskiego bufetu i zdążyłam jeszcze na lody, niestety już ostatnie, mocno roztopione sztuki. Ale tradycji musiało stać się zadość :-) Nie mogłam sobie też odmówić zrobienia tego zdjęcia :-D



W tym roku organizatorzy również zadbali o wszystko :-D


Chłopaki jeszcze zostali w bufecie, tymczasem ja postanowiłam już jechać dalej i tak do końca trasy już jechałam sama. Zresztą większość trasy jechałam sama. Dziś Katrina w drodze powrotnej pytała mnie, czy czegoś słuchałam po drodze, ale nie, jakoś za tym nie przepadam. Lubię jeździć w ciszy, słuchać śpiewu ptaków, dumać o sprawach ważnych i nieważnych, kontemplować piękno przyrody, modlić się, śpiewać. A w tym roku repertuar był bardzo różnorodny ;-) Piosenki, które pamiętam z dzieciństwa (w większości frywolne ;-)), piosenki ukraińskie, fragmenty czeskiej opery "Prodaná nevěsta" Bedřicha Smetany, pieśni komunistyczne ("Chemia, chemia, chemia, jak to rośnie nam ojczyzna, jak się zmienia!"). ;-)))
Jak już przy muzyce jesteśmy, po wspaniałym zjeździe w dół, gdzie zaiwaniałam 56 km/h, zaczęłam się wspinać na stromy podjazd, na którym zwyczajowo stała kapela kaszubska. Gdzieś bliżej początku tego podjazdu stał jegomość z gitarą i na mój widok zaczął grać i śpiewać "Whisky", a dalej, dokładnie tam, gdzie zawsze grała ta kapela, było pusto, więc chyba nie zdążyłam się na nią załapać (o tym, że musiała tam być, świadczyły nutki namalowane sprayem na asfalcie).
Podjazd się skończył i okazał się jakoś ciut mniej stromy niż w poprzednich latach ;-) A może to "magia" mojej niebieskiej poziomki? Uff! Ostatnie 30 km! Lekka górka ze szpalerem drzew po obu stronach, bufet w Stężycy i jeszcze gdzieś (oba pominęłam) i odbicie z drogi wojewódzkiej w prawo w jakąś bardziej kameralną, bardzo malowniczą dróżkę przez wieś o nazwie... Betlejem. Wkrótce powrót na wojewódzką i wreszcie na tablicach zaczęła się pojawiać nazwa Kościerzyna! Jeszcze 5 km! Jeszcze 3! I miasto! Mam to! Znaczy prawie, bo jeszcze wspinaczka na wiadukt nad linią kolejową... Zjazd... I ku mojemu zaskoczeniu nie prosto na rynek, tylko gdzieś w prawo pod jakiś budynek, i bardzo niepozorna meta. Piiip! - zapiszczał czytnik chipów. Jest 200! Tadaaaam! Tymczasem Strava pokazała... 196 km. Ach kurrrrde! Granda! Postanowiłam jej nie wyłączać, żeby jeszcze dobić do tych 200, jadąc na rynek. Tylko że do rynku było 2 km. Chrzanić to! 198 ostatecznie może być. A ja tego dnia miałam więcej niż 200, bo jeszcze dojazd z bazy noclegowej do startu.
A nieopodal rynku, pod urzędem miasta, wręczenie pucharów i dyplomów, posiłek i piwko. Klapnęłam na schody, szczęśliwa, i ku mojemu zaskoczeniu wcale nie tak bardzo zrąbana. Zrobiłam jeszcze transmisję na FB, w której podsumowałam całą rajzę. Jestem z siebie tak bardzo dumna!



Makenzia triumfuje :-)

Na zakończenie - dedykacja. Tę Kaszëbë Rundę dedykuję mojemu staremu dobremu znajomemu Stefanowi "Mikeszowi" M. oraz postaci niezwykle ważnej w moim życiu; osobie, która od 26 lat niezmiennie budzi mój ogromny podziw, sympatię... ee... sympatię? Ja tego typa po prostu kocham! - i szacunek. Jest nią Steven Tyler.




komentarze
Makenzen
| 20:39 środa, 16 czerwca 2021 | linkuj Całkiem możliwe, mój tata urodził się w 1949 r. I miał zaszczyt i przyjemność kręcić marynarą na historycznym pierwszym koncercie Rolling Stonesów w Sali Kongresowej w Warszawie :-)
Moje dorastanie zaś przypadło na czasy, kiedy rozentuzjazmowane nastoletnie fanki Kelly Family i Backstreet Boys jeździły za nimi po całej Europie, koczowały pod stadionami, a potem opętańczo się darły i wylewały oceany łez na widok swoich ukochanych Angelo, Paddy''ego albo - na przeciwległym biegunie - Nicka Cartera. A potem handlowały między sobą zdjęciami z koncertów pod Empikiem Junior w Warszawie. Dzisiejsza młodzież nie wiem, czego słucha, zdaje się, że koreańskiego popu typu BTS... albo coś może się już zmieniło - nie jestem na bieżąco. :-)
Niedawno była 23. rocznica jednego z najwspanialszych koncertów, na których byłam - Black Sabbath w katowickim Spodku. Pojechałam na ten koncert w nagrodę za zdaną miesiąc wcześniej maturę. Achchch, co to był za koncert! Zapamiętam go na całe życie.
Tak bardzo mi brakuje koncertów. Szlag by trafił tego covida! W mojej szufladzie od jesieni 2019 r. kisi się bilet na ciągle przekładany koncert Aerosmith. I pewnie będzie się już kisił do końca świata, bo Brad Whitford niedawno powiedział w wywiadzie, że Aero rozważają zakończenie działalności koncertowej. Mam też bilet na również przekładany koncert Alanis Morissette, teoretycznie ma być w październiku i póki co organizator go nie odwołuje ani nie przesuwa, ale nie spodziewam się raczej, że się odbędzie. Alanis na szczęście jest jeszcze młoda i ciągle jest szansa zobaczyć ją na żywo, jeśli nie w tym roku, to może kiedyś...
Jurek57
| 20:20 środa, 16 czerwca 2021 | linkuj Myślę że jestem w stanie zrozumieć Twojego Ojca. Bo pewnie jesteśmy w stanie z tej samej ,,ery,, :-)
Kiedyś koncerty czy ich przeżycie to było wyzwanie.
Pirwszy raz byłem na koncercie Omegi 48 lat temu. W kinie Grunwald w sali na 400 miejsc było nas że 2000 w lipcu. Bez kimy i innych, żadnych udogodnień ! A prawie 3 godzinny koncert Omega grała bez przerwy 3-4 m od publiki. Albo Bielo Dubny z gitarzystą bez nogi. Który nie siedział a szalał.!
Kiedyś oni muzycy i my publika nie marudziliśmy bo życie mieliśmy znacznie cięższe.
Może dlatego te ojcowskie leszcze. :-)
Makenzen
| 22:26 wtorek, 15 czerwca 2021 | linkuj Ależ spoko :-) Praktycznie każdy wykonawca czy zespół miał w swojej karierze słabsze momenty. Dobrze, że to już nie ten czas, kiedy naćpanego Stevena wnoszono na scenę, a potem z niej znoszono ;-) BTW, bardzo polecam jego książkę "Wkurza was hałas w mojej głowie"? Świetna! Można się z niej wiele dowiedzieć i jest z czego się pośmiać. :)
Co do krytyki, to Twoich komentarzy tak nie odebrałam, mój śp. Tata szedł znacznie dalej, nazywając Aerosmith leszczami, a Stevena wielkim badziewnikiem ;-))) Ale robił to raczej w żartach. Nie przejawiał jakiejś antypatii względem nich. Zresztą miał genialne poczucie humoru, bardzo specyficzne, odziedziczyłam je po nim (w sensie specyficzności, bo czy jest ono genialne, to nie mnie oceniać ;)) :)
Jurek57
| 20:37 wtorek, 15 czerwca 2021 | linkuj Wiesz ... . To nie jest z moje strony krytykanctwo czy nawet krytyka Stevena. Koncerty mają to do siebie że jedne są lepsze inne slabsze. Zresztą tacy jak Steven to nie anioły. A ich ,,apetyt,, na życie i sposób korzystania z niego nie jednego wpędziłby do grobu.
Aerosmith lubię z kilku powodów. Między innymi za to że to ,,emeryci,, podobnie jak ja. Że nie marudzą i nie ulegają modom.
Mimo że to super gwiazdy i już dawno mogliby ,,żyć z oszczędności,, nadal wzbudzają emocje. Ja się okazuje dała Ciebie i dla mnie pozytywne. :-)
Makenzen
| 15:20 wtorek, 15 czerwca 2021 | linkuj Hmm... Oglądałeś koncert z 2014 r., więc raczej nie jeden z ostatnich ;-) W tym samym roku byłam na koncercie Aerosmith w Łodzi (12 czerwca 2014) i byłam zachwycona, może też dlatego, że widziałam ich na żywo pierwszy raz w życiu (w 1994 r. jeszcze nie byłam ich fanką, zostałam nią niecały rok później). A może im coś nie wyszło w tym Donington, nie wiem, nie oglądałam tego koncertu, bo nie mam telewizora ;-) Ale fajnie, że mimo wszystko lubisz Stevusia. :-)))
Jurek57
| 15:06 wtorek, 15 czerwca 2021 | linkuj Gdzieś, kiedyś czytałem że jego matka to,, owoc,, miłości polaka i indianki albo na odwrót. Ale to nie istotne.
Kilka tygodni temu na tvp kultura oglądałem koncert Aerosmith. Chyba jeden z ostatnich. Nie dało się tego słucha.
Życie !

Mimo to, też go lubię ! :-)
Makenzen
| 08:42 wtorek, 15 czerwca 2021 | linkuj Dziękuję, Jurku! :)
Był niestety? No cóż, z racji zaawansowanego wieku Steven już nie jest w szczycie formy (był w latach 90.), jednak dla mnie zawsze pozostanie kimś wyjątkowym...
Niestety, co do polskiego pochodzenia, to nie jest prawda - on sam o tym mówi tu: https://youtu.be/fGuiWIQos00?t=465. Przede wszystkim ma korzenie włoskie - naprawdę nazywa się Steven Tallarico. :)
Jurek57
| 06:36 wtorek, 15 czerwca 2021 | linkuj Gratulacje ... !
Tyler jest (był niestety) niesamowity.
Może dlatego że ma polskie pochodzenie. :-)
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!