Maj, 2013
Dystans całkowity: | 128.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 64.00 km |
Więcej statystyk |
Miła wycieczka bez happy endu
-
DST
50.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
W sobotę wybrałam się na wycieczkę do Góry Kalwarii. Celem była impreza przy ognisku i z Warszawy miała jechać także grupa rowerowa, więc stawiłam się o umówionej godzinie w umówionym miejscu, a tu... nigdzie żywego ducha! Poczekałam 20 minut i w końcu ruszyłam sama. Pogoda była super i naprawdę dziwiłam się, jak grupa rowerowa mogła tak dać ciała.
Impreza była bardzo udana, okazało się, że wśród uczestników jest zapalony rowerzysta, który zna już temat rowerów poziomych i sam planuje taki kupić. No i szczęśliwie nadarzyła się okazja, by przetestować taki rower osobiście :) Koleżka okazał się talentny, wsiadł i od razu pojechał. Oprócz niego moją poziomkę próbowały ujarzmić cztery osoby - dwie dziewczyny i dwóch chłopaków. I tu z dumą muszę stwierdzić, że dziewczynom poszło lepiej niż chłopakom - obie jak tylko wsiadły, zaraz ruszyły, a panom nauka zajęła trochę więcej czasu ;) ale żeby nie było - minimalnie więcej :)
Parę minut po 20.00 zwinęłam się i ruszyłam w drogę powrotną. Pogoda nadal była idealna do jazdy, ale w pewnym momencie zauważyłam na horyzoncie błyskawicę... No fajnie. Wiatr był akurat północny, więc burza sunęła prosto na mnie i nie było szans się jej wywinąć. Gdy dotarłam do Konstancina, zaczęło padać. Chciałam przeczekać tę największą ulewę na przystanku autobusowym, ale deszcz walił i walił, więc uznałam, że chrzanię to i jadę, i tak już byłam mokra.
Kiedy osiągnęłam słynną "komunistyczną" ścieżkę rowerową, gdzieś w okolicach Powsinka niestety nastąpił kres mojej podróży na dwóch kółkach - złapałam gumę w tylnym kole i to już drugi raz w tym tygodniu... Normalnie zawsze wożę ze sobą kichy na zmianę, ale akurat tym razem nie miałam zapasów...
Przedrałowałam kilkaset metrów na piechotę, prowadząc rower na przednim kole, bo na obu się nie dało, uchetałam się przy tym, jednak do Wilanowa było na tyle daleko, że postanowiłam wsiąść do autobusu już na trasie no i taki był finał. Chciałam być w domu o 22.00, a dotarłam o 23.00.
Tymczasem w ramach postscriptum wrzucam małe co nieco. Autorką zdjęć jest moja koleżanka ze studiów - Joanna Graszk - jak ktoś potrzebuje sesji okolicznościowej albo całkiem bezokazyjnej, to niech uderza na stronę www.fresque.pl :)
Majówka z przygodami
-
DST
78.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
No, to limit przygód na jedną osobę w dwa dni (2 i 4 maja) został już wyczerpany...
2 maja wyruszyłam w trasę do jednej wioski w okolicach Jadowa/Łochowa. No i wściekłam się, bo na ten dzień nie zapowiadali deszczu, a tu, ledwie dojechałam do przedmieść Warszawy, zaczęło kropić. Myślałam, że to przejdzie, ale deszcz się rozkręcił i gdy wyjechałam z Ząbek, już regularnie lało. Postanowiłam jednak kontynuować podróż. Dojechałam do Jadowa i dalej skierowałam się w stronę DK 50 na Łochów, ale nie byłam pewna, czy dobrze pojechałam, bo droga jakoś nie wyglądała mi znajomo (jechałam tamtędy już w zeszłym roku), więc zawróciłam, żeby spokojnie spojrzeć na mapę w GPS-ie i upewnić się co do kierunku dalszej jazdy. Okazało się, że jednak pojechałam dobrze, więc znów ruszyłam.
Wyjechałam w końcu na 50-kę. Było już ciemno i lało, a koło mojego ucha co chwilę śmigały tiroloty - rosyjska ruletka normalnie. Po chwili skręciłam w lewo, zgodnie ze wskazaniami GPS-a, jadę, jadę, a tu nigdzie żadnej drogi w kierunku na Barchów, który wpisałam jako cel podróży. Wylądowałam gdzieś na jakiejś błotnistej polnej drodze i znalazłam się nad rzeką. No to odwrót i znów pedałuję do 50-ki, bo może za wcześnie skręciłam... No i tak istotnie było.
Wreszcie dojechałam do Barchowa, stamtąd jeszcze 2 km do celu, była już 22.00, gdy w końcu dotarłam - kompletnie mokra, bez ciuchów na zmianę, bo wszystko w sakwach też mokre jak gnój.
--
4 maja była piękna pogoda i cieszyłam się na przyjemną podróż powrotną, ale niezbyt długo. Najpierw, przy wyciąganiu roweru z komórki, okazało się, że mam kapcia w tylnym kole. Zmieniłam więc dętkę. Ruszam w trasę, a tu słyszę, że coś mi ociera w tylnym kole... Zsiadłam z roweru, patrzę - nic. Za to zauważyłam, że w przednim kole dętka wyłazi na wierzch. Ogarnęłam usterkę, wsiadam, jadę dalej - ciągle coś ociera. Zatrzymałam się, obejrzałam i... zobaczyłam, że tylne koło jest niedokręcone! Dokręciłam je, ale pedałowało się jakoś dziwnie ciężko. Postanowiłam, że chrzanię to...
W końcu skręciłam z 50-ki na Jadów. A tu po chwili... blokada tylnego koła i koniec wycieczki. Okazało się, że jakimś dziwnym trafem przerzutka zaklinowała się pomiędzy szprychami. Nie mogłam jej wyciągnąć, więc ją odkręciłam i za cholerę nie mogłam przykręcić z powrotem. Mocowałam się z tym dobre 40 minut. Szczęśliwie znalazły się jakieś trzy dobre dusze, które zatrzymały samochód i zaoferowały pomoc. Przy próbie wkręcenia przerzutki na miejsce goście stwierdzili, że jest uszkodzony gwint wewnątrz oczka w haku do mocowania przerzutki i nie da się jej wkręcić. Poprosiłam, żeby spróbowali chociaż prowizorycznie ją umocować, żebym mogła pójść na piechotę do Barchowa do pociągu, ostatecznie jakoś ją przykręcili, ale w niewłaściwej pozycji (inaczej się nie dało), tak że w sumie dało się jechać, ale bez zmiany biegów. I całe szczęście, bo musiałabym dymać na piechotę 5 km...
No i taki był finał. Rower mam unieruchomiony i dzisiaj (6 maja) zaiwaniam z nim do serwisu.