Wrzesień, 2016
Dystans całkowity: | 376.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 4 |
Średnio na aktywność: | 94.12 km |
Więcej statystyk |
Jak to Makenzia randonneurem* została ;-)
-
DST
216.50km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ha ha ha :-) Kiedy wpisywałam w
formularz dystans, Bikestats nie chciał mi uwierzyć i zapytał:
„Czy na pewno tego dnia pokonałaś taki dystans? Popraw dane,
jeśli to pomyłka”.
Nie – to nie pomyłka :-) Ale od
początku...
Mój kumpel Storm (storm.bikestats.pl) swego
czasu coś przebąkiwał, że może bym tak wzięła udział w
brevecie. Że cooo? Że jaaaa?? Przenigdy!!! Ale powiedzonka „nigdy
nie mów nigdy” oraz „kropla drąży skałę” w tym wypadku
okazały się prawdą prawdzącą** i kiedy po raz kolejny usłyszałam
owo sakramentalne „A może byś tak...”, stwierdziłam: No dobra,
raz kozie śmierć... i tak w sierpniu, jakoś tuż po powrocie z
Tour de Podlaskie & Lubelskie, weszłam na www.brevety.pl
i zapisałam się na brevet 200 km w Pomiechówku.
BOR-ze, 200 km.
Kiedy w swoje urodziny postanowiłam pojechać rowerem do Nowego
Dworu Mazowieckiego (40 km), usłyszałam od pewnej bliskiej osoby:
„Ale czy ty musisz tam jechać rowerem?” (dodam, że w tym
pytaniu pobrzmiewała nutka paniki...). Tak, MUSZĘ. Bo lubię
jeździć rowerem i już. I gucio ludzkości do tego. Byłam więc
tym bardziej ciekawa, co usłyszę od tej osoby, kiedy jej powiem o
tym brevecie... :D Trzymałam ją w nieświadomości do
przedostatniego dnia i ku mojemu zaskoczeniu reakcja była
neutralna.
I tak w piątek, 16 września, po pracy pojechałam do
Storma, bo stamtąd było bliżej do miejsca, z którego o 06.15 w
nocy miał nas zabrać kolega Franc. Położyłam się spać o porze,
o której ostatnio kładłam się spać chyba jako dziecko ;-) czyli
o 22.00, następnego dnia pobudka o 05.15, szybkie ogarnięcie się i
na koń! – przed nami rozgrzewka: 6 km do miejsca spotkania.
Panowie zamocowali rowery na bagażniku i wyruszyliśmy do
Pomiechówka.
Na miejscu zapisaliśmy się na listę startową,
zostaliśmy wyposażeni w kanapki, banany, batoniki, izotoniki i inne
cuda, potem odprawa i o 8.00 W DROGĘ na chwałę Bożą!
Wyjechaliśmy z parkingu przed szkołą, w której była baza
brevetu, skręciliśmy w malowniczą drogę wiodącą przez las i
grupa szybko zaczęła się, jak to nazwałam, rozpojedynczać.
23
km od startu miał być pierwszy punkt kontrolny. Z obliczeń mi
wyszło, że jak będę jechała ze średnią prędkością 20 km/h,
to powinnam spokojnie zdążyć. I faktycznie już o 9.03 byłam na
stacji benzynowej, a wraz ze mną zameldowali się na niej Storm oraz
Igor. Poszłam podbić kartę, skorzystać z miejsca, do którego
król chodzi piechotą, a gdy wyszłam z budynku stacji, Storma już
nie było. Igor za chwilę też wsiadł na swojego rumaka i tylko
śmignął, tak że szybko straciłam go z oczu. Jechałam więc
sama, ale nie było mi z tego powodu źle. :-)
Gdzieś za Sochocinem nagle jakość
asfaltu drastycznie spadła, a wraz z nią moja prędkość. Na tych
wybojach i dziurach nie dało się jechać szybciej niż 15 km/h...
Wszystko we mnie w środku podskakiwało. Chwilę później minęły
mnie trzy osoby na rowerach – dwóch chłopaków i dziewczyna, i ta
ostatnia zapytała: „Po co wy z sakwami jeździcie?”. No jak to
po co... No przecież gdzieś trzeba trzymać kanapki, wodę, dętki
zapasowe, ciuchy przeciwdeszczowe...
Kolarze pognali dalej, a ja sobie
jechałam swoim wygodnym dla siebie tempem i wkrótce osiągnęłam
kolejny punkt kontrolny – sklepik przy drodze krajowej 50. Tam
postanowiłam zjeść kanapkę i chwilę odpocząć. „Punktowy”
zapytał mnie: „Da pani radę przejechać 200 km?”.
Odpowiedziałam mu, że miesiąc temu przejechałam 155 km z pełnym
obciążeniem, a teraz jadę prawie na pusto, więc myślę, że dam
radę, zresztą nie mam wyjścia. „Punktowy” powiedział jeszcze,
że za mną są dwie osoby na rowerach poziomych i że żadnego
oprócz mojego dotąd nie widział. Zdumiałam się, bo przecież
Franc już daaawno pojechał, Igor też, Storm był również grubo
przede mną, więc jak to możliwe?
A jednak. Patrzę, a tu zza zakrętu
wyłania się... Storm. Okazało się, że źle pojechał i musiał
zawrócić. Poczekałam, aż zje swoją kanapkę i dalej ruszyliśmy
już razem. Trzymaliśmy się mniej więcej razem i jak miało się
okazać później, to jego zabłądzenie było dla mnie zbawienne, bo
gdybym została sama, mogło być niewesoło z uwagi na to, co
wydarzyło się później.
Tuż przed trzecim punktem kontrolnym,
na 100. kilometrze, nieoczekiwanie wysiadł mi smark-fon (mimo że
był podłączony do powerbanku), w którym miałam GPS-a. No to
klops – myślę sobie. Została mi już tylko papierowa rozpiska,
gdzie i na co skręcić, ale jakoś do niej nie miałam zaufania...
Na punkcie kontrolnym dłuższy
odpoczynek – kanapka, batoniki i inne sprawy. Przy tej okazji
próbowałam rozwiązać problem zdechłej komórki, niestety ani mój
powerbank, ani oba powerbanki Storma nie chciały jej ładować. No
cóż, trzeba było jechać dalej i radzić sobie bez GPS-a.
Jakieś pół godziny po nas na punkt
dotarli dwaj ostatni rowerzyści – ojciec i syn. Okazało się, że
po drodze jeden z nich złapał gumę, stąd to opóźnienie.
Wystartowaliśmy razem i razem też
trzymaliśmy się do końca wyprawy. Kawalątek za Raciążem
natrafiliśmy na roboty drogowe i trzeba było przetargać rowery
przez pole uprawne, by obejść newralgiczny punkt. Kolejna
przeszkoda czekała nas między Starym Gralewem a Górą – znów
roboty drogowe i konieczność pokonania kładki przerzuconej przez
rów w zastępstwie za rozebrany most. Przy okazji znaleźliśmy się
na terenach, które lata temu odwiedziłam, gdy byłam na wakacjach u
koleżanki w Drobinie, więc można powiedzieć, że w pewnym sensie
wróciłam na stare śmieci...
Popędziliśmy dalej, kawałek za
Bulkowem przywitały nas miejscowe dzieciaki: „Dzień dobry!
Powodzenia!”. Nie powiem, bardzo to było miłe. :-)
Na mniej więcej 145. kilometrze
poczułam totalny spadek energii i stwierdziłam, że mam już
(brzydkie słowo) dość. Prędkość momentami schodziła do 11 km/h
na płaskim terenie, ale nie było wyjścia, trzeba było cisnąć,
nie ma, że boli! Na szczęście już niedaleko miał być kolejny
punkt kontrolny. Stacja benzynowa Orlen w Kobylnikach przy drodze
krajowej 50. Kupiłam sobie batoniki i colę, po czym poszliśmy do
baru na obiad. Chciałam zjeść coś treściwego, ale trzeba było
na to czekać co najmniej 20 minut, więc wzięłam flaki, a Storm
żurek. Michy były pokaźne, więc nawet udało się tym jako tako
najeść i po 40 min postoju, chwilę po tym, jak ten punkt osiągnęli
wspomniani wcześniej ojciec z synem, pojechaliśmy dalej. Szło mi
nieźle, chyba dzięki flakom i coli. ;-) A tymczasem na 181.
kilometrze, w Nowym Przybojewie, kolejna niespodzianka: 800 m
brukowej nawierzchni. Podobno zabytkowej. Boczkiem jakoś dało się
to przejechać, przy okazji zerwałam sobie jabłko z okolicznej
jabłoni, było pyszne. Bruk w pewnym momencie się skończył, a
zaczął się asfalt, więc zjechałam z pobocza na środek drogi, a
tu... kilka metrów i znów bruk. Storm też się naciął na ten
kawałeczek asfaltu, co poznałam po gromkiej „córze Koryntu”
usłyszanej za plecami. ;-)
Gdzieś za Złotopolicami zaczęło się
zmierzchać, więc włączyliśmy lampki. Zaśpiewałam sobie „Cichy
zapada zmrok” (w ogóle po drodze w różnych miejscach śpiewałam,
uwielbiam to :-)) i... dostałam nagle szwungu, wcześniej, tuż
przed Kobylnikami, stwierdziłam, że 30 km/h po płaskim to ja już
dzisiaj nie pociągnę, ale... znów „nigdy nie mów nigdy”!
Dalszą drogę przebyłam już może nie na pełnej... tej, no... ;-)
, ale jechało mi się znakomicie. Coś w tym jest, że im bliżej do stajni, tym konie lepiej ciągną. ;-)
Kiedy na liczniku pojawiło się
199 km, wgapiałam się w niego, żeby nie przeoczyć momentu, kiedy
199 zamieni się w 200... Jupiii! ZROBIŁAM TO!!! Jednak do końca
wyprawy było jeszcze kilkanaście kilometrów. Było już zupełnie
ciemno, więc wpatrywałam się w migające tylne światełko Storma,
pedałując co sił, byle tylko nie stracić go z oczu, bo w nocy nie
widzę kompletnie nic... Według kartki miał być skręt w prawo
przy cmentarzu wojskowym, a ja nie widzę żadnego cmentarza w tej
ciemnicy!
I oto znaleźliśmy się w Nowym Dworze
Mazowieckim, tym samym, w którym byłam niespełna miesiąc temu...
Ba, nawet jechaliśmy tą samą ulicą, którą przemierzałam,
wracając z koncertu Drake'ów, w kierunku stacji kolejowej!
Magiczna karteluszka mówiła, że
przed przejazdem kolejowym ma być skręt w prawo w dół na
Bronisławkę, a tu żadnego skrętu, w dodatku Storm powiedział, że
jedziemy dobrze... Yyy? No ale dobra, jedziemy dalej, a tu... drugi
przejazd kolejowy i faktycznie, nawet był drogowskaz na tę
Bronisławkę. Gdybym jechała sama, zgłupiałabym do reszty już
prawie na finiszu...
I wreszcie ostatnie pokręcenia
pedałami i wjechaliśmy triumfalnie na parking przed szkołą! W
budynku powitały nas owacje organizatorów i coś, czego było mi w
tym momencie potrzeba najbardziej – gorąca herbata, pizza i
pączki. Z pizzy nie skorzystałam, bo była już zimna, ale pączki
owszem, zjadłam dwa. :-)
Cóż mogę powiedzieć więcej...
Jeszcze w trasie, na ostatniej prostej, stwierdziłam, że to mój
pierwszy i ostatni brevet w życiu, ale gdy już spoczęłam na
krzesełku przy suto zastawionym stole, zweryfikowałam ten pogląd.
Pomogli mi w tym organizatorzy, którzy oznajmili, że jak już w to
wdepnęłam, to nie ma odwrotu. ;-) Coś w tym jest, bo na drugi
dzień to samo usłyszałam (a raczej przeczytałam na fejsie) od
koleżanki – że to nałóg i jak ktoś raz pojedzie na brevet, to
będzie jeździł na kolejne. Zobaczymy, jak to ze mną będzie... W
każdym razie teraz zasłużona rekonwalescencja. ;-)
Na koniec jeszcze należą się
podziękowania: dla Storma (za gościnę i towarzyszenie w drodze) i
Franca (za podwózkę), dla organizatorów (za zaopatrzenie :-)) a
także dla całej rzeszy przyjaciół i znajomych, którzy mi
kibicowali i wspierali dobrą myślą oraz modlitwą. Dobra robota!!!
*) Randonneur – (z fr. randonné – wędrówka, objazd, włóczęga) – uczestnik brevetu (certyfikowanej długodystansowej imprezy kolarskiej pod auspicjami fundacji Randonneurs Polska)
**) W języku czeskim są takie cudne konstrukcje językowe jak „pravda pravdoucí”
(„prawda prawdząca”) albo „tma tmoucí”
(„ciemność ciemniąca”) dla podkreślenia, że prawda jest
najszczersza, a ciemność... bardzo ciemna. :-)
hosting image
Setkání lehokol Vsetín 2016 - dzień 3
-
DST
30.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
(pardon - uzupełnię później)
Setkání lehokol Vsetín 2016 - dzień 2
-
DST
50.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
(pardon - uzupełnię później)
Setkání lehokol Vsetín 2016 - dzień 1
-
DST
80.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zlot rowerów poziomych u naszych południowych sąsiadów to istna bajka! Czy może bike'a ;) Po raz pierwszy byłam na takowym rok temu w Uherskim Brodzie, tegoroczny odbył się we Vsetínie. Czas więc na relację :)
W środę, 7 września, raniutko wyruszyliśmy autem we troje: M., R. i ja. Podróż zleciała szybko i przyjemnie, choć po drodze zdarzył się jeden nieplanowany psikus: zabłądziliśmy na czeskiej autostradzie. Na szczęście dwa kilometry dalej był zjazd, na którym można było zawrócić i potem już bez problemów dotarliśmy do Vsetína, a właściwie nieco dalej, do Hovězí, gdzie na kempingu była baza zlotu. Tym razem, w odróżnieniu od zeszłego roku, kiedy to spałam w namiocie, nocowałam w domku. Sam kemping był bardzo przyjemny, tylko był mały zgrzyt, bo nie pozwolono naszym znajomym rozbić namiotów przed naszym domkiem i wygoniono ich za rzeczkę.
Następnego dnia o 10.00 rano ruszyliśmy w kierunku Vsetína elegancką cyklostezkou ciągnącą się w dolinie rzeki Bečvy. Miała to być lajtowa wycieczka bez spinki, tak na rozruszanie się. Pogoda była cudowna - gorąco, czyli tak, jak lubię najbardziej. Aż się prosiło, żeby dać nura do jakiejś wody.
Minęliśmy Vsetín i pojechaliśmy dalej, do miejscowości, w której zatrzymaliśmy się na obiad. Było tam ciekawe muzeum oldtimerów oraz zagroda, w której urzędowały lamy. Sama słodycz!
Z restauracji wróciliśmy na kemping i postanowiliśmy przejechać się nad wodę - to było to, czego było mi trzeba najbardziej po ok. 50 km pedałowania w spiekocie :) Szczęśliwie 15 km od kempingu, w stronę przeciwną niż do Vsetína, było jeziorko, więc po powrocie z wycieczki pojechaliśmy tam w kilka osób i się wykąpałam w może niezbyt ciepłej, ale za to położonej w malowniczych okolicznościach przyrody wodzie :)
Powrót znad jeziorka był wspaniały: zachrzanialiśmy jak szaleni, jako że droga była lekko w dół. A po zajechaniu na miejsce - piiiwkooo! :D
(cdn.)