Maj, 2017
Dystans całkowity: | 502.10 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 23:55 |
Średnia prędkość: | 18.90 km/h |
Liczba aktywności: | 4 |
Średnio na aktywność: | 125.52 km i 7h 58m |
Więcej statystyk |
Kaszëbszczë pedałowanie, czyli życiówka mimo woli
-
DST
218.40km
-
Czas
10:55
-
VAVG
20.01km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
W
tygodniu poprzedzającym Kaszebe Rundę 2017 nie miałam dobrego
nastroju (delikatnie mówiąc), miałam nawet takie myśli, by
zrezygnować ze startu, choć wcale nie dlatego, że straszono mnie
przewyższeniami. Jednak się zdecydowałam (choć cały czas się
wahałam, czy jechać te 208 km, czy zmienić dystans na 105) –
gdybym nie pojechała, byłby to jeden z największych błędów
mojego rowerowego życia!
W
sobotę 27 maja rano w jednej z warszawskich szkół był piknik, na
którym był pokaz rowerów poziomych, ale nie miałam czasu wziąć
w nim udziału, więc pojechałam tam już na sam koniec, by
zapakować się do samochodu Storma i ruszyć w trasę. Do
Kościerzyny dojechaliśmy około 21.00, zakwaterowaliśmy się i
poszliśmy w naszym poziomkowym gronie na szamę. A było nas z
początku czworo: Storm, Forrest, Mikrobi i ja, potem już na
kwaterze dołączył Franc.
W nocy
w ogóle nie mogłam zasnąć, przewracałam się z boku na bok,
próbowałam zasnąć na siłę i nic. Ledwo co podrzemałam w takim
półczuwaniu. O 5 w nocy zadzwonił budzik Storma i chłopaki
zaczęli się krzątać po pomieszczeniach, nie było szans nawet
spróbować zasnąć choć na te pół godziny, więc też wstałam,
wściekła na wszystko i wszystkich, zdołowana brakiem snu,
półprzytomna. Stwierdziłam na dzień dobry, że pier...ę, nie
jadę, ale chłopaki mnie przekonywali, że się ożywię w trasie,
Mikrobi nawet poratował mnie tigerem na drogę. Postanowiłam, że
pojadę na te 208 km. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do
aquaparku, skąd startowała Kaszebe Runda. Pobraliśmy pakiety
startowe – numery na rowery i „fartuszki” z numerami
zawodniczymi – i po szybkim ogarnięciu się podjechaliśmy na
linię startu. Uczestnicy mieli być wypuszczani na trasę co dwie
minuty w kilkunastoosobowych grupach, chciałam się załapać w
pierwszej transzy, bo czasu na pokonanie tej trasy było dużo mniej
niż na brevetach (12 godzin, a w zasadzie 11,50) – no i się
udało. Ruszyłam, a po drodze raz po raz wyprzedzały mnie kolejne
grupy jeźdźców Apokalipsy na rowerach szosowych. Nie wiedziałam,
czego się spodziewać, tzn. kiedy się spodziewać pierwszego
bufetu, coś słyszałam, że ma być po 30 km, ale napatoczył się
już po 20 km. A tam jajecznica, jakieś ciasto, kawa, herbata. Jako
że nie lubię jajecznicy ani kawy, wzięłam dwa kawałki ciasta i
herbatę, i chyba także wypiłam tego tigera od Mikrobiego. Oczy
mnie piekły z niewyspania, słabo jarzyłam, ale jakoś
dojechałam... i pojechałam dalej. Po drodze śpiewałam sobie
ukraińskie piosenki, żeby uaktywnić mózg. Jakoś się
rozruszałam... Kolejny bufet był po 30 km, tam chyba tylko
zaliczyłam kibelek i znów pojechałam dalej.
Trasa
była zabezpieczona perfekcyjnie – oprócz bufetów byli
przewodnicy (motocykliści i strażacy) wskazujący zakręty, była
też lotna pomoc techniczna w razie gdyby komuś się popsuł rower.
Droga była również oznaczona strzałkami namalowanymi sprayem,
choć zdarzały się sytuacje, że strzałki wyprowadzały w pole
(jedna z nich konkretnie, musiała być zeszłoroczna).
No i
tak sobie jadę, jadę, jadę... Pokonuję te góry i doły, wcale
nie takie straszne, jak się okazało... Kilka kilometrów za Leśnem
było rozdzielenie tras 208 i 105, ale... O tym za chwilę. No więc
jadę, jadę, jadę taką malowniczą drogą, z jednej strony las, z
drugiej las... Patrzę, a tu wyprzedzają mnie różni rowerzyści w
pomarańczowych „fartuszkach” (to ci, co jadą na 105), żadnego
w białym... Coś mnie to zastanowiło, chyba coś tu nie gra. W
końcu jeden z nich odezwał się do mnie w te słowa:
–
Hej, czy ty przypadkiem nie pomyliłaś trasy?
– Ale
jak to? – zdumiałam się. – Tam gdzieś wcześniej było
rozdzielenie tras?
–
Tak, jakieś 5 km wcześniej.
No
ładne rzeczy! Zawracam więc i pędzę co sił w pedałach, żeby
nadrobić stracony czas. Dojechałam do jakiegoś skrzyżowania i...
klops, nie wiem, gdzie jechać, nie kojarzę tego miejsca... Rozpacz
w kropki! Na szczęście zza zakrętu wypadł jakiś rowerzysta, więc
pojechałam tam, skąd nadjechał, spotkałam jeszcze po drodze
obsługę trasy i powiedziano mi, że mam jechać na Parzyn. Jadę,
jadę, a tego drogowskazu na Parzyn nie widać i nie widać...
WRESZCIE! Jest skrzyżowanie i stoją na nim przewodnicy, więc w
końcu znalazłam się już na właściwej drodze. Byłam pewna, że
jestem już ostatnia z ostatnich, że za mną nikogo nie ma, może
poza pechowcami, którym popsuły się rowery. Długi, długi czas
jechałam samiuteńka, nikt mnie nie dogonił, nie wyprzedził... ani
ja nikogo. Aż tu nagle widzę w krzakach znajomy rower – toż to
Forrest! Hura! Mam towarzystwo, nie jestem sama ani ostatnia!
Pojechałam dalej, wkrótce Forrest mnie dogonił i jechaliśmy już
razem. Po drodze zaczęły się pojawiać znaki zakazu jazdy rowerem
i znaki informujące o drodze rowerowej obok, ale ta droga nawet nie
miała żadnej normalnej nawierzchni, po prostu klepisko, jak po
czymś takim jechać, mając w perspektywie jeszcze ponad 150 km i
tak mało czasu, biorąc pod uwagę moje zabłądzenie? Jechaliśmy
więc mimo wszystko jezdnią.
W końcu
kawałek za Swornymigaciami (Swornegaciami?), na mniej więcej 90.
kilometrze dopadliśmy bufet, a w zasadzie ja sama, bo Forrest gdzieś
się zatrzymał po drodze i w końcu dołączył, tłumacząc, że
coś mu wpadło do gardła i prawie zwymiotował.
W tym
bufecie złowiłam uchem informację, że jednej dziewczynie popsuł
się rower, więc inna zrezygnowała z dalszej jazdy, a swój rower
pożyczyła tamtej. Piękny gest!
Forrest
zaczął już się szykować do dalszej drogi, ja jeszcze coś
jadłam, nie chciałam jednak jechać sama, więc wciągnęłam to w
try miga, dosiadłam roweru i ruszyliśmy dalej.
Kolejny
bufet był na 132. km trasy, a ja już miałam nabite na licznik 140
przez tę pomyłkę. W bufecie był obiad – ryż z warzywami lub
kurczakiem, co prawda nie lubię ryżu, ale wzięłam, bo trzeba było
zjeść coś treściwego. Tam dopiero poczułam, że jest kiepsko,
zrobiło mi się słabo. Dość długo zabałaganiliśmy na tym
punkcie... Poratowałam się batonikiem i zakupionym kolejnym tigerem
i jakoś odzyskałam siły.
Trasa
wiodła przez dłuższy czas drogą krajową, w końcu zjechała w
mniej cywilizowane tereny. Widoki były piękne, górki spore, choć
na wiele z nich dało się wjechać siłą rozpędu, zjeżdżając z
poprzedniej.
Jadę
sobie, patrzę, a tu na drodze przy strzałce napis: KAPELA. Nie
wiem, o co chodzi, ale mniejsza. Jadę dalej, a tu potężna góra,
oznaczona znakiem ostrzegającym przed stromym podjazdem. To pierwsza
taka górka na całej trasie. Zagadka KAPELI wkrótce się
rozwiązała: kiedy się wspinałam mozolnie na tę górę,
zauważyłam dwóch gości z akordeonami. Ci na mój widok zaczęli
grać. Świetny pomysł mieli organizatorzy, kapela zagrzewała do
boju, przyjemniej było się piąć pod tę górę.
Gdzieś
przed Sulęczynem chyba wyprułam do przodu, pozostawiając za sobą
Forresta. Stwierdziłam, że dwa ostatnie bufety już pomijam, bo
szkoda było czasu. Zachrzaniałam co sił, nawet po drodze
wyprzedziłam parę osób, co zdziwiło mnie niezmiernie. Wreszcie
prawie dopadłam jakąś grupkę, która dosłownie może z 20 m
przede mną wparowała na metę i ja w ślad za nimi. Przejechałam
przez taką specjalną matę, która zapiszczała – czyli mój
przejazd przez m(a)etę się zapisał. Teraz już na zupełnym luzie
można było pojechać na kościerski rynek, gdzie przywitały
mnie dziewczyny w kaszubskich strojach, jedna założyła mi na szyję
medal, druga wręczyła żetony na wodę i piwo. No, piwka sobie
odmówić nie mogłam :-)
Na
rynku dostrzegłam Mikrobiego, podjechałam więc do niego,
odstawiłam rower i klapnęłam na krzesełko. Dumna byłam
niesamowicie, na liczniku 218,40 km, trasa przejechana w trybie
zombie, bo niemal zupełnie bez snu w poprzedzającą noc; czas
10:55:13, czyli lepszy niż ten na brevecie w Szczebrzeszynie.
Szach
mat, niedowiarki! Kto roz...ał system? MAKENZIA! :-D
Mały pedaling do ortodonty i z powrotem
-
DST
26.00km
-
Czas
01:40
-
VAVG
15.60km/h
-
Sprzęt mały czerwony
-
Aktywność Jazda na rowerze
Miałam plan, by pojechać dużym białym, ale gdzieś mi się zapodział pewien istotny element, więc pojechałam na małym czerwonym. Celem podróży był gabinet ortodontyczny oddalony o 13 km od domu. Miałam plan, by pociągnąć wzdłuż Wisłostrady do mostu Curie-Skłodowskiej, zwanego mostem Północnym, ale w okolicach Spójni zmieniłam plan i skręciłam w stronę placu Wilsona. A dalej pojechałam ulicami Słowackiego, Marymoncką, kawalątek ulicą Ogólną i Kasprowicza do skrzyżowania z Nocznickiego. Po jakichś 45 minutach pedałowania wylądowałam u celu. Na miejscu dowiedziałam się, że poprawił mi się zgryz i w związku z tym z wnętrza mojej kieszeni dobiegło mnie westchnienie ulgi ;) Kasę odłożoną na ewentualny aparat przeznaczę może na nowy rower :D Chociaż jedna dobra wiadomość w tym podłym, parszywym, beznadziejnym jak partia rządząca dniu.
Droga powrotna była już nieco inna, bez Wisłostrady, a przez centrum miasta. Kilometraż podobny jak w tamtą stronę. Pogoda dopisała, po drodze też spotkałam znajomą mordkę - pana Krzysztofa (który jak dla mnie powinien mieć na imię Piotr, bo tak bardziej do niego pasuje) znanego z najbardziej chyba osobliwego roweru w Warszawie... W zasadzie to nie widać, że jest to rower, tak jest obwieszony rozmaitymi świecidełkami, pazłotkami, pacipiami.
Coś tam trzeba potrenować przed tą Kaszeberundą (to już w niedzielę). ;)
Brevet Roztocze
-
DST
207.70km
-
Czas
11:20
-
VAVG
18.33km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
(do uzupełnienia)
Relaksacyjnie po Lasach Chojnowskich
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Przez kilka ostatnich dni byłam pozbawiona obu moich rowerów, bo zrobiły mi przykrą niespodziankę. Tak przykrą, że wymagało to zawiezienia ich do rowerodoktora, czyli Maćka. I dziś właśnie dostałam sygnał, że są do odebrania. No to wsiadłam w pierzolota i pojechałam. Pogoda była cymes, więc Maciek poddał pomysł, by gdzieś pojechać na rowerach, a ja z kolei rzuciłam hasło, żeby ściągnąć jeszcze Tehena. Dzwonię więc do niego i pytam: -- Co robisz? A Tehen: -- Leżę.
W sumie co za różnica, czy leży w wyrze, czy na rowerze... Więc ochoczo podchwycił pomysł, wydając z siebie pełen entuzjazmu okrzyk: -- Kuuuur*a! I tak oto kilkanaście minut później spotkaliśmy się na górkach Szymona w Zalesiu Dolnym. Tam od razu dosiadłam nowego rumaka Tehena, któremu pod koniec kwietnia jakiś (piiip!) ukradł z pociągu rower, więc Tehen kupił sobie nowe cacko. Mnie tak średnio podszedł, ale najważniejsze, żeby rower pasował właścicielowi :)
Potem pojechaliśmy pokręcić się po Lasach Chojnowskich. Pojechaliśmy do ośrodka turystycznego nad rzeką Jeziorką, potem różnymi leśnymi duktami dotarliśmy do Zalesia Górnego, a stamtąd już asfaltem do Piaseczna. Po drodze mogliśmy obserwować piękny zachód słońca nad wysokimi nadrzecznymi trawami, no po prostu cudo! Wycieczkę zwieńczyliśmy lodami na rynku w Piasecznie.
Jak pewnie zauważyliście (jeśli w ogóle ktoś to czyta :D ), w pole "Wszystkie km" nie wpisałam nic. Raz, że nie ma się czym chwalić, dwa, że nie miałam przy sobie licznika, a trzy... Dla mnie naprawdę te "wszystkie km" nie są ważne. Nie są dla mnie również ważne wyniki, średnie prędkości itp. Liczy się przede wszystkim satysfakcja z przebywania na łonie natury i dobrego towarzystwa, pardon: rowerzystwa. Podobno na trasie brevetu w Szczebrzeszynie jest 1200 m przewyższenia, a na Kaszeberundzie 1400 czy tam 1600, nie pamiętam. Podobno grozi mi, że "spuchnę", że jeśli w ogóle dojadę do mety, będę wyglądać jak zombie, że zamiast medali, dyplomów, owacji, lansu na ściance i uścisków dłoni prezesa będą trzy "złowrogie" literki DNF. No dobra, jeśli faktycznie do tego dojdzie... to czy świat się zawali? Czy za każdy nieprzejechany kilometr gdzieś na świecie umrze jeden mały kotek? Wielkie mecyje. To nie wyścig o złote gacie. A poza tym furda te wszystkie medale, odznaczenia, dyplomy, tytuły. Ja jeżdżę dla przyjemności. Na brevety też. Najpiękniejsze w nich jest bowiem to, że po drodze przejeżdżam przez wsie, o których istnieniu nie miałam pojęcia, a są tak niedaleko od Warszawy (mowa o brevecie w Pomiechówku). Teraz poznam inne zakątki Polski. Pozachwycam się pięknem przyrody. Poczuję się przyjemnie, kiedy znów jakieś napotkane gdzieś dzieci powiedzą mi "dzień dobry". Zamienię kilka słów ze współuczestnikami na starcie czy w punktach kontrolnych. Tego nikt mi nie odbierze. Medale i takie tam naprawdę nie są ważne. Jedyne, o co tak naprawdę należałoby się usilnie starać, to o to, by nie przegrać życia wiecznego.
Grunt to prund...
-
DST
50.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
...a prund to elepstryka :-) Co prawda rowery (i inne cuda) elektryczne to nie moja bike'a, w ramach ciekawostki zdecydowałam się obczaić temat, wybierając się do Żyrardowa na zlot pojazdów elektrycznych. Tego dnia była wyjątkowo piękna pogoda, pierwszy od początku kwietnia i jedyny jak dotąd taki dzień, kiedy można było włożyć coś z krótkim rękawem. Ja jednak, przyzwyczajona do arktycznej pogody, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw przed wyjściem z domu i włożyłam długie ciuchy. Potem w trasie tego trochę pożałowałam...
Droga do Żyrardowa jest prosta jak szpadel. Ani jednego skrętu :-) zasadniczo, bo przed Pruszkowem były jakieś roboty drogowe i trzeba było je objechać bocznymi drogami. Kiedy już osiągnęłam Pruszków, stanęłam na krótki popas w McDonald's, gdzie zjadłam lody i napiłam się coca coli. I dalej w drogę. Kolejny krótki popas był już w Żyrardowie - też McDonald's i też lody, ale już zamiast coli była fanta. Musiałam też zerknąć na Google Maps celem sprawdzenia, jak dojechać do toru kolarskiego. Mimo odpalonej nawigacji trochę pobłądziłam... Tymczasem na niebie zaczęły się zbierać chmury zwiastujące opady i nawet burzę.
W końcu dotarłam do toru, wjechałam na teren obiektu i zatoczyłam parę kółek celem rozejrzenia się za znajomymi mordami, a właściwie jedną, czyli Yinem, tu na Bikestatsie figurującym jako Berwing. Nikogo jednak nie spotkałam, więc wyjechałam z terenu toru i usiadłam sobie na murku. Patrzę, a tu jadą samochody, rowery i inne rzeczy, posuwając się tak bezszelestnie, że aż zadziwiające. Samochody zrobiły na mnie wrażenie, bo nie dość, że cichutkie, to jeszcze w 100% ekologiczne, nie emitują absolutnie NIC! A gdyby tak elekryczne auta wyparły te wszystkie śmierdzące benzyniaki i dizlaki? :-) Jeden kolega później mi powiedział, że to nam raczej nie grozi, bo wszystkim tym trzęsie lobby paliwowe i "spróbuj nie kupić ropy od Araba, III wojna światowa!".
A propos kolegów, gdy już kolumna aut, rowerów i innych rzeczy wjechała na "arenę", w ślad za nimi wjechałam znów ja i tam dopadło mnie dwóch chłopaków z naszego poziomego forum. Było to nasze pierwsze spotkanie na żywo. Pogadaliśmy sobie, oni objeździli moją poziomkę, a potem schowaliśmy się pod namiotem, bo zaczęło padać. Szybko jednak przestało i znów zrobiło się słonecznie. Poparzyłam sobie przy okazji, jak po torze kolarskim posuwają... samochody - to nie zdarza się co dzień :-)
W końcu też napatoczył się Yin, z którym przegadałam większość czasu. Yin zagadał tu i tam i tym sposobem miałam okazję dosiąść kilku elektrorumaków. A gdy konsumowaliśmy karkówkę z grilla, pojawił się Storm.
Po obiedzie spróbowałam jeszcze obłaskawić jednego cruzbike'a analogowo, czyli korzystając z napędu nożnego, i okazało się, że żadna wielka filozofia, tak jak w 2012 r. na naszym zlocie w Szczecinie. Kto wie, może kiedyś sobie takiego cruza sprawię :-)
Czas mijał szybko i przyjemnie, ale w końcu zrobiło się późno. Miałam w planie powrót rowerem, ale z racji późnej pory wybrałam powrót pociągiem. I chyba słusznie, bo przed Dworcem Zachodnim nagle lunęło.
A teraz... coraz bliżej brevet na Roztoczu i Kaszeberunda!