Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Kwiecień, 2018

Dystans całkowity:335.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:13:05
Średnia prędkość:16.20 km/h
Liczba aktywności:4
Średnio na aktywność:83.88 km i 13h 05m
Więcej statystyk

Offroad poziomy

  • DST 92.00km
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 kwietnia 2018 | dodano: 22.04.2018

Ja pierniczę, miałam już pół wpisu, a coś mi się nacisnęło i wszystko się skasowało. Nie mam cierpliwości tego odtwarzać. Trasa: Warszawa--Józefów--(droga przez las wzdłuż rzeczki Mieni)--Kołbiel--Celestynów--Otwock--Józefów--Warszawa.



Pomnik smoleński

  • DST 10.50km
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 kwietnia 2018 | dodano: 20.04.2018

Droga do pracy, a po pracy skok na pl. Zwycię... tfu: Piłsudskiego celem obejrzenia schodków zerżniętych z XVIII księgi przygód Tytusa, Romka i A'Tomka. Nawet nie wygląda to źle, bo nie postawili tego na szczęście na środku placu.
A nazajutrz szykuje się dłuższa wycieczka. Trzeba rozruszać zastane gnaty przed kolejnymi wyzwaniami takimi jak brevet na Roztoczu czy Kaszebe Runda.



W ważnej i słusznej sprawie

  • DST 21.00km
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 kwietnia 2018 | dodano: 20.04.2018

Rano przed pracą popedałowałam sobie do Ożarowa Mazowieckiego celem załatwienia ważnej sprawy. Po drodze naoglądałam się przykładów spektakularnego zwycięstwa polskiej myśli technicznej nad rozumem, jeśli chodzi o infrastrukturę rowerową. Ku mojej uciesze za to zobaczyłam, że buduje się DDR wzdłuż ulicy Połczyńskiej (DDR powstaje też wzdłuż Okopowej, co zobaczyłam w środę). Ciekawe czy będzie spójna, bez przerw gdzieś w szczerym... trawniku.
Wylot z Warszawy i droga przez Mory, Bronisze i inne wiochy to istna rosyjska ruletka. Żadna przyjemność jechać tamtędy, że o samym Ożarowie nie wspomnę - zakaz jazdy rowerem po jezdni, a żadnej sensownej alternatywy. Dlatego też po załatwieniu sprawy do pracy pojechałam pociągiem. No i też nie dziwi mnie, że jeden taki ożarowianin woli jeździć do swojej kopalni samochodem niż rowerem...



Najgorszy brevet w życiu

  • DST 212.00km
  • Czas 13:05
  • VAVG 16.20km/h
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 kwietnia 2018 | dodano: 16.04.2018

14 kwietnia AD 2018 z przytupem wystartował sezon brevetowy - tradycyjnie zaczął się od wiosennej pomiechowskiej dwusetki. Wybrałam się na nią bez większego przygotowania, tyle wszystkiego, co pomiędzy październikową wyprawą do Serpelic na Różaniec do Granic a sobotnim brevetem poruszałam się głównie na trasie dom-praca-dom. W dodatku przez zimę nabrałam zbędnego ciała, co też nie było bez znaczenia. Ale od czegoś trzeba zacząć ;-) Toteż już w piątek wieczorem zapakowałam poziomkę do auta i pojechałam do Pomiechówka z zamiarem nocowania na miejscu. A na miejscu oczywiście integracja przy piwku, pogaduchy... i snucie planów maratonowych. Klamka zapadła: 4 sierpnia do mojego kalendarza stałych imprez rowerowych trafia Warnija - młoda impreza, w tym roku będzie druga edycja. Start z Dywit koło Olsztyna, 160 km. Świetnie się składa, bo stamtąd tylko 40 km do Najdymowa, dokąd zostałam zaproszona przez kolegę, to sobie dokręcę do dwusetki i spędzę miło czas w miłym towarzystwie :-)

W sobotę rano błogosławieństwo "prezesa" i start. Pognałam za jakąś grupką kolarzy i niestety w pewnym momencie się okazało, że pojechaliśmy źle. No to w tył zwrot... i kolarze mi zniknęli. Zostałam sama na zadupiu. Przez moment miałam w głowie taką myśl, żeby olać ten brevet i wrócić do bazy, rezygnując z dalszej jazdy, ale duch bojowy mi na to jednak nie pozwolił. Odpaliłam nawigację w telefonie, wbiłam twierdzę Modlin, a później Zakroczym i wreszcie znalazłam się na dobrej drodze. Straty wyniosły ok. 4 km i ok. 30 min. Do punktu kontrolnego w... o rany, nie pamiętam gdzie, dotarłam na 45 min przed jego zamknięciem. Kolejny punkt to Sochocin. Po drodze dogoniło mnie dwóch kolarzy, w tym "prezes", minęłam też inną trójkę, która walczyła z wymianą dętki. Ze stacji benzynowej przy okazji wysłałam wiadomość do kolegi, który ma działkę w Kondrajcu, że będę niebawem tamtędy przejeżdżać, ale pech chciał, że akurat go tam nie było...
Przy okazji była dość śmieszna sytuacja, "prezes" zgubił śrubkę od bloku SPD i nie mógł wypiąć buta, więc żeby zsiąść z roweru, musiał wyjąć nogę z buta, co nie było zbyt skomplikowane, ale we wsiadaniu już potrzebował pomocy...
W drodze do kolejnego punktu – w Gołyminie – zachwycił mnie typowy mazowiecki krajobraz z rosochatymi wierzbami, żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia... Spotkałam też bociany.
Za Pułtuskiem zrobiła się masakra... Trasa skręcała na zachód, a akurat wiał zachodni wiatr. Prosto w podeszwy. Dałam radę wyciągnąć maks. 17 km/h, naklęłam się przy tym jak stary furman... Gdy wreszcie dopadłam punkt kontrolny w Nasielsku, chwila odpoczynku (15 min) i w dalszą drogę, już na szczęście bez mordewindu. A w każdym razie nie na tak długich odcinkach. Gdy dobrnęłam do drogi wojewódzkiej 630 na Nowy Dwór Mazowiecki, też było pod wiatr, ale już na szczęście lżejszy, więc i 20 km/h pociągnęłam. A tu niespodzianka! Doganiam jakichś rowerzystów... Nie do wiary! To NASI! Nie dość, że ich dogoniłam, to jeszcze wyprzedziłam! Pojawiła się realna szansa, że nie będę na mecie ostatnia!
No to rura! Pędzę co sił w nogach. Wreszcie ostatni punkt kontrolny, szybkie podbicie karty, łyk wody, „Snickers” w garść na drogę i... ostatnie 10 km! Leciałam jak na skrzydłach, do momentu, gdy trzeba było z ronda zjechać na taką drogę wyłożoną kostką, by pojechać w kierunku wsi Bronisławka. Było ciemno jak u Afroamerykanina w kieszeni, zadupie totalne, nigdzie żywego ducha. GPS mi zwariował, nawigacja w telefonie „kazała” jechać wzdłuż jakiejś rzeki, więc jadę, a końca ani mostu żadnego nie widać... W końcu wściekła zawróciłam i postanowiłam wrócić główną drogą. Tam też nawigacja w telefonie dostała amoku, bo dwukrotnie „kazała” skręcić w prawo na rozwidleniu, a nie było tam żadnych rozwidleń. Objechałam chyba ten pieprzony Pomiechówek dookoła, ostatecznie wylądowałam przecznicę dalej niż ta, w którą należało skręcić do szkoły. Zadzwoniłam do "prezesa", że nie mogę trafić do szkoły, wyjechał po mnie i tak oto chwilę po 21.00 osiągnęłam metę. Byłam wściekła jak nigdy. Żaden poprzedni brevet nie kosztował mnie tyle nerwów co ten. Ale grunt, że go ukończyłam... Oczywiście ostatnia, ale to nie ma znaczenia.