Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2018

Dystans całkowity:358.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:13:34
Średnia prędkość:18.43 km/h
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:71.60 km i 6h 47m
Więcej statystyk

Wyznanie miłosne

Wtorek, 29 maja 2018 | dodano: 29.05.2018



Dzisiaj jak zwykle pognałam rowerkiem, tym razem Małym Czerwonym, do pracy, ale ja tym razem nie o tym.
Wciąż jestem nabuzowana pozytywną energią po niedzielnej Kaszebe Rundzie, więc nie dziwota, że dziś czuję się po prostu szczęśliwa. Mam też po tej Kaszebie garść refleksji (tuż obok mój kot usiłuje upolować muchę, polowanie to sens kociego życia, a sensem mojego jest jazda na rowerze - choć nie tylko.)
Pisałam już chyba o tym, wielokrotnie też mówiłam różnym ludziom, jak bardzo kocham pedałować i co mi to daje. Znajomi wiedzą, że JESTĘ rowerowym ŚWIRĘ i jest mi z tym dobrze, tak bardzo ordynarnie wręcz dobrze :D
Za nieco ponad dwa miesiące stuknie mi 7 lat od spoziomowania. Na początku sierpnia 2011 r. stałam się szczęśliwą posiadaczką widocznego na zdjęciu czeskiego roweru poziomego Shokbike. Wcześniej od dzieciństwa jeździłam na przeróżnych rowerach klasycznych, zresztą nadal zdarza mi się na nich jeździć, ale jednak co poziomka to poziomka... Wielokrotnie jestem pytana przez napotkane osoby o to, czy to jest wygodne, ile to kosztuje, czy łatwo utrzymać równowagę, jak się ogólnie jeździ, jakie są zalety. No, m.in. takie, że na poziomkę można wyrwać chłopa ;-)
Dlaczego w ogóle rower poziomy? I jak to się właściwie zaczęło? Ha! Nie ma to jak napisać o genezie spoziomowania po siedmiu latach prowadzenia bloga :-D
Dawno, dawno temu zauważyłam jadącego ulicą jegomościa na poziomce i pomyślałam sobie: jakie to fajne! Zawsze byłam fanką wszystkiego, co niestandardowe, nietypowe, nieoczywiste. Toteż kiedy tylko nadarzyła się okazja, by spróbować jazdy na rowerze poziomym, nie omieszkałam z niej skorzystać. Dowiedziałam się przypadkiem, że mój poznany w zupełnie nierowerowych okolicznościach kolega Storm ma taki rower i umówiłam się z nim na test jego roweru. Wsiadłam i... nawet nie byłam w stanie ruszyć! Jednak to mnie absolutnie nie zniechęciło. Był czerwiec, a już w sierpniu miałam własną poziomkę.
Niebawem zamierzam nabyć nowy rower. Ale Duży Biały ma u mnie dożywocie. Nikomu go nie sprzedam, nie oddam, „mój ci on” i już! Dostarczył mi tyle radości, przeżyłam na nim tyle przygód, że nie wyobrażam sobie, że miałby zniknąć z mojego życia. A co przeżyłam? Kilka ładnych dłuuugodystansowych wypraw, m.in. do Czech, do Poznania, do Łowicza, do Serpelic. Siedem i jedną czwartą maratonu. Na te ostatnie notabene namówił mnie Storm. Kiedy mi zaproponował udział w brevecie w Pomiechówku, tym, który się odbył jesienią 2016 r., niemalże go wyśmiałam. 200 km? Toż to nierealne... A teraz mi się marzy pobić dzienny rekord kręcenia pedałami, wynoszący obecnie 218 km. W tym roku chcę tak turystycznie wykręcić w ciągu jednego dnia 250 km, a w przyszłym spróbować się zmierzyć z brevetem 300 km. I chciałabym jeszcze w tym roku zejść z czasem poniżej 10 godz. na 200 km. Szosowi wyjadacze pewnie mnie wyśmieją, bo oni trzaskają dwie stówy w 6 godz., ale... guzik mnie to obchodzi. :-) Mój rower ma mniejsze koła, grubsze opony (roweru na wąskich, szosowych oponach nie chcę, za często bym łapała kapcia), trudniej też na nim podjechać pod górkę, a do tego dochodzą moje ograniczenia fizyczne. Mam problemy z kolanami – chondromalacja II stopnia i lateralizacja obu rzepek. Wynikają one z tego, że wszystko mam krzywe i poprzesuwane, lewe biodro mam wyżej, co skutkuje tym, że lewa noga jest krótsza od prawej... Mam przez to zwichrowaną nawet szczękę (tyłozgryz). Ale przynajmniej jestem przez to oryginalna, hi hi ;-) Żarty jednak na bok, na starość pewnie to wszystko się zemści...
Miałabym też pewnie lepszą kondycję, gdyby nie nadwaga i to, że jednak nie za często wyprawiam się w dłuższe trasy. 9 km dziennie (do pracy i z powrotem) to jednak nie za wiele. Od czasu do czasu tylko kręcę te dwusetki... Przydałby się jakiś regularny trening dla wzmocnienia organizmu, jak również zmiana diety, bo obecnie żywię się „sianem”, spece od zdrowego żywienia by mnie przeklęli.
Pomyślałam sobie dzisiaj, że chciałabym przejść test wydolnościowy. Zaczęłam już obczajać temat i wysłałam zapytanie w jedno miejsce, w którym takie testy są przeprowadzane. Poznałabym, jak pracuje moje szanowne jestestwo, co szwankuje, nad czym powinnam popracować. Byłby to też krok do bliższego zaprzyjaźnienia się z własnym ciałem, zwiększenia jego świadomości, w końcu będę w tym ciele żyła aż do śmierci ;-) Jak już przejdę ten test (jeśli w ogóle będzie to miało sens, testy są przeprowadzane na własnym rowerze klienta, względnie na stacjonarnym ergometrze rowerowym. Obawiam się, że mojej poziomeczki raczej nie da się wpiąć w urządzenie pomiarowe, a wyniki testu na ergometrze mogą nie odzwierciedlać wyników, które osiągnęłabym w poziomych warunkach. No ale zobaczymy, co mi odpowiedzą), to z pewnością go tu opiszę.
A teraz będzie tytułowe wyznanie miłosne. Kocham rower. Jazda na nim to wolność, luz, kontakt z otaczającym mnie światem, a długie trasy to czas na przemyślenia, pobycie we własnym towarzystwie, kontemplację piękna przyrody (niestety podczas tegorocznej Kaszebe Rundy widok zdewastowanego przez nawałnicę lasu był bardzo smutny i przygnębiający). Że nie wspomnę o tym, że ruch generuje endorfiny. Nie wyobrażam sobie życia bez ROWERU. Amen.



Kaszëbszczë pedałowanie po raz drugi

  • DST 200.00km
  • Czas 10:34
  • VAVG 18.93km/h
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 27 maja 2018 | dodano: 28.05.2018

W przeddzień rocznicy mojej pierwszej Kaszebe Rundy odbyła się druga, a tą swoją pierwszą byłam totalnie zachwycona, więc było dla mnie jasne, że nie będzie ona zarazem moją ostatnią. Zapisałam się na listę startową jeszcze w zimie, byłam 6. na liście. A na metę przyjechałam chyba 6. od końca ;-) Ale po kolei.
W sobotę rano tradycyjnie był piknik w szkole u żony Franca, tym razem mogłam się na nim pojawić na ciut dłuższą chwilę. Około 12.30 zapakowaliśmy – Storm i ja – nasze rowery do auta i wyruszyliśmy do Kościerzyny. Na miejscu byliśmy ok. 20.00, zakwaterowaliśmy się i wraz z Forrestem i Pająkiem, którzy dotarli wcześniej, pojechaliśmy coś zjeść.
Położyliśmy się spać ciut wcześniej, niż mam w standardzie, tj. ok. 23.00, i na szczęście udało mi się szybko zasnąć – nie to, co w zeszłym roku, bardzo nie chciałam zresztą powtórki z tego... No i też Storm ustawił budzik na bardziej „ludzką” porę – na 5.30, o ile to w ogóle można nazwać ludzką porą. Szybkie ogarnięcie się, wsiadamy, a raczej kładziemy się na rowery i wio do aquaparku, skąd tradycyjnie startowała Kaszebe Runda.
Mieliśmy już dzień wcześniej odebrane pakiety startowe, więc nic, tylko się ustawiać na starcie i czekać. Udało nam się być znów w pierwszej grupie. Start ciut się opóźnił i o 7.03 „bomba poszła w górę”! Dzielni kolarze na swoich dwukołowych rumakach co rower wyskoczy pognali przed siebie. Byłam w miarę wyspana, zupełnie przytomna, więc pedałowałam ile fabryka dała, ale wiadomo, że szosowi wyjadacze tanio skóry nie sprzedadzą i co jakiś czas wyprzedzały mnie kolejne ich grupy. Po 30 km był pierwszy bufet – w Borsku. Był bardzo bogato zaopatrzony, a ja nie jadłam śniadania, więc musiałam się w miarę solidnie posilić. Zjadłam dwa naleśniki, trochę wędzonej ryby i kawałek ciasta, który wzięłam w garść i ruszyłam w dalszą drogę. Storm, który dotarł do bufetu jakieś 10 minut po mnie, pojechał w dalszą drogę wcześniej... i tyle go widziałam.
Trasa była nieco inna niż rok temu, ale pewne jej odcinki się pokrywały z zeszłoroczną, m.in. ten między Leśnem a Parzynem. To tam w zeszłym roku zabłądziłam. Przy okazji, na tym odcinku w zeszłym roku po obu stronach drogi była ściana lasu, piękne drzewa dające kojący cień, a w tym roku... obraz nędzy i rozpaczy. Po tamtym lesie pozostały pojedyncze samotne drzewa, reszta legła pod naporem zeszłorocznych sierpniowych nawałnic. Większość terenu zniszczonego przez żywioł była uprzątnięta, ale gdzieniegdzie sterczały kikuty połamanych jak zapałki sosen.
A, i jeszcze tuż przed Leśnem wyprzedzał mnie jakiś gość jadący na 125 km i zapytał mnie: „A ty robisz 200 km na tym? Ile dni zamierzasz jechać?” BKŚ*, jak by to określił jeden z moich poziomych kolegów.
Tym razem bardzo uważnie obserwowałam szosę, żeby nie przegapić żadnej strzałki, a już szczególnie rozdzielenia tras. Było ono w tym samym miejscu co w zeszłym roku, tylko tym razem dystans 200 km jechał „pod prąd” względem ubiegłorocznej trasy, do bufetu w Lasce. A propos bufetów, ten w Leśnie ominęłam, miałam taki plan, że nie wszystkie będę odwiedzać dla zaoszczędzenia czasu.
W Lasce spotkałam Forresta i dowiedziałam się, że większość „naszych” już pojechała, a my jesteśmy w końcówce. Oj, wstyd... Żeby tylko nie dotrzeć na metę jako ostatnia!
Forrest, cwaniak jeden, sprawił sobie szosową poziomkę i o ile taki rower jest podatny na łapanie gum, to jednak mknie jak strzała i Forrest nie omieszkał z tych właściwości swojego nowego rumaka skorzystać. Chciał się chyba odkuć za zeszłoroczny DNF i jak się później okazało, udało mu się to w pięknym stylu.
Za tą Laską (ale głowy nie dam, że to tam) był odcinek drogi z zakazem ruchu rowerów i tabliczką informującą, że 20 m dalej od szosy jest ścieżka rowerowa, ale w tym roku organizatorzy zadbali o to, żeby żaden kierowca nie op...przał kolarzy za jazdę na zakazie i zamontowali pod znakami zakazu ruchu rowerów tabliczki „Nie dotyczy kolarzy w dniu imprezy”. Super.
Trochę za jeziorem Dużym Łownym trasa skręcała na drogę wojewódzką 212 i nią się jechało i jechaaałooo i jechaaaałooooo... Był tam spory ruch, co chwila wyprzedzały mnie jakieś samochody. Przy tablicy oznajmiającej, że wjeżdżam do... Warszawy (!) spotkałam dwóch kolarzy, którzy robili sobie na tle tej tablicy zdjęcia. Pamiętałam z zeszłego roku, że zaraz miał być kolejny bufet, w Lipnicy. I był, choć tym razem nie w barze przy stacji benzynowej, tylko ciut dalej, w barze „Wyżerka u Kasi”. Tam miał być obiad. Dostaliśmy posklejany niemiłosiernie makaron nakładany wielką chochlą (więc sobie wyobraźcie, jaka to musiała być góra), polany skąpo jakimś słodkim sosem z rodzynkami. Makaron na słodko to zło, szatan i trzy szóstki, kolonijny koszmar (całe szczęście, że nie był z owocami), ale na takich dystansach wszystko mi wchodzi poza kaszą gryczaną.
Po posiłku pojechałam dalej i ku mojej uciesze wreszcie, bardzo niedaleko od Bytowa, był zjazd z tej nieszczęsnej drogi wojewódzkiej w prawo. Zaczęła się ciut bardziej pagórkowata część trasy z ładniejszymi widokami i atrakcjami po drodze – były koniki polskie, owce i krowy, ładne jeziorko i wyszedł mi na spotkanie kot (pierwsze spotkanie z kotem miałam już wcześniej w innym miejscu). Wspinałam się na te górki i miałam wrażenie, że nie ma nigdzie drogi w dół, co się wspięłam na któryś podjazd, to było trochę płaskiego... i znów górka. Po drodze wyprzedziło mnie dwóch kolarzy, więc zaczęło się robić groźnie, bo to, czy uda mi się dotrzeć do celu nie jako ostatnia, stanęło pod znakiem zapytania.
Kończyła mi się woda mineralna i nie miałam też nic słodkiego, bo zapomniałam się zaopatrzyć w marsy, więc liczyłam na to, że dopadnę jakiś otwarty sklep... A tu nic, pustkowia i kikuty połamanych przez nawałnice drzew. W końcu dotarłam do Półczna przy drodze krajowej 20. Był tam sklepik, więc zrobiłam sobie króciutką przerwę na zakupy i łyk wody, a w tym czasie przed sklep zajechali ratownicy na motocyklach i usłyszałam, jak mówią do stojących tam strażaków: „Zostało jeszcze pięć osób, to już końcówka”. No, to nie ma to tamto, na koń i w drogę!
Dosiadłam (a raczej „doleżałam”) roweru i... parę metrów dalej dostrzegłam bufet, ale ominęłam go. Po drodze był jeszcze bufet w Parchowie, też go minęłam, w końcu dotarłam do drogi na Kartuzy. Byłam już mocno zmęczona, bolały mnie kolana, na płaskim ciągnęłam 13 km/h, a nie 25–30 jak na początku... Gdy dociągnęłam do Sulęczyna, poczułam, że do mety już naprawdę niedaleko. Wkrótce też osiągnęłam Stężycę... W obu tych miejscowościach były bufety, ale również je ominęłam. W końcu droga wojewódzka 214... To już naprawdę ostatnia prosta! Po drodze minęłam kilku kolarzy z dystansu 125 km, a podjeżdżając pod jedną górkę, spotkałam dziewczynę prowadzącą rower pod tę górkę. Gdy się z nią zrównałam, zapytałam: „Co, dętka poszła?”. „Nie, dupa mnie boli i uznałam, że czas na przerwę!”. A już myślałam, że usłyszę: „...że czas na zmianę roweru na poziomy”, hi hi! A propos wspomnianej tylnej części ciała, to ci wszyscy szosowcy naprawdę muszą mieć tyłki ze stali...
W końcu dostrzegłam na jezdni napis „Meta 5 km”. Wstąpiła we mnie nowa siła, cisnęłam ile się dało... „Meta 1 km”! I wreszcie Kościerzyna! Z impetem wpadłam na odcinek prowadzący wprost na metę. Uniosłam pięść do góry w triumfalnym geście i przemknęłam przez matę... która nie zapikała, czyli mój przejazd się nie zapisał. Ale co tam... Wjechałam na rynek, dopadły mnie dziewczyny rozdające medale, a zaraz za bramką czekali na mnie Forrest i Storm. Ten pierwszy przyjechał na metę około 1,5 godz. przede mną, a drugi pół godziny.
Mój niezapisany przejazd na szczęście został uznany, ustalono orientacyjny mój czas – było to 10 godz. 34 min. 11 s. Mnie się wydaje, że raczej 10 godz. 32 min, ale nie będę się spierać o dwie minuty ;-) W każdym razie, rok temu zrobiłam 218 km w czasie 10 godz. 55 min, a w tym 200 km i czas lepszy o mniej więcej 20 min, wynika z tego, że w zeszłym roku poszło mi lepiej, no, ale w tym roku chyba mniej czasu spędziłam na rowerze, no i nie bez znaczenia jest fakt, że się roztyłam...
W każdym razie ta Kaszebe Runda była cudowna, cały czas jestem nabuzowana pozytywną energią, nie wyobrażam sobie porzucenia maratonów... To jest taka frajda, czuję się wtedy naprawdę szczęśliwa! Ech, żeby tak zejść poniżej 10 godz. z czasem na dystansie 200 km...
Po pierwszym ochłonięciu po finiszu musiało być piwko i jedzonko, a wieczorem wszyscy poszliśmy na basen. To był wspaniały finał tego pięknego dnia!


*BKŚ – „Bardzo, k... śmieszne”.



Brevet Roztocze 2018, czyli pierwszy DNF w życiu

  • DST 50.00km
  • Czas 03:00
  • VAVG 16.67km/h
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 19 maja 2018 | dodano: 20.05.2018

Roztocze roztacza swoje uroki, więc nie mogło mnie zabraknąć na tym brevecie. Tym bardziej że w tym roku jego trasa wiodła przez zachodnie rejony.
Do bazy w Szczebrzeszynie wyruszyłam w piątek po pracy. Postanowiłam pojechać przez Puławy, by ominąć roboty drogowe na DK 17 (wszystkich się nie dało, "17" aż do Lublina jest rozryćkana prawie cała). Wybrałam najkrótszą trasę proponowaną przez nawigację, ale później tego pożałowałam, bo droga z Lublina do Szczebrzeszyna prowadziła przez wioski po takich dziurach, że "ser szwajcarski" to zbyt łagodne określenie. To były leje po bombach!
Na miejscu byłam tuż przed północą. 5,5 h jazdy mnie wymęczyło.
Kolejnego dnia wstałam o 7.00 i pojechałam do domu kultury, sprzed którego ruszała cała impreza. Pobrałam wszystkie niezbędne rzeczy i punkt 8.00 wystartowaliśmy. Spostrzegłam, że licznik mi nie działa - przesunął się czujnik. Po trzech kilometrach poprawiłam go i pojechałam dalej, ale ten brak licznika sprawił, że nie miałam pewności, czy nie skręciłam za wcześnie. Jednak minęło mnie paru kolarzy, więc chyba dobrze, chociaż GPS pokazywał, że jestem w jakimś szczerym polu, a nie na właściwej drodze. W ogóle na brevecie w Pomiechówku zauważyłam, że coś mi ten "gieps" świruje... Ten w telefonie też, ale to inna historia.
No więc jadę, mijam zalew Nielisz, krążę po wioskach - trasa obfituje w skręty, trzeba co chwila zerkać a to na cue sheet, a to na licznik.
Po jakimś czasie pojawiają się pagórki. Osiągam Radecznicę z piękną bazyliką na wzgórzu i nagle słyszę, że coś mi stuka w tylnym kole... Zaczęło mnie to drażnić. Zatrzymałam się dwa razy, żeby sprawdzić, co się dzieje, może dętka wylazła? Ale nic nie zauważyłam.
Wspinam się na górkę do Gilowa, a gdy osiągam szczyt, zaraz za zakrętem zaczyna się zjaaaaazd! 11 proc. nachylenia. Na liczniku 61 km/h, ale myślę sobie... Wbrew pozorom jeszcze mi życie miłe, nie ryzykuję z tym napitalającym kołem, hamuję. Na końcu zjazdu zakręt i punkt kontrolny przy sklepie. Zastaję tam jednego z naszych i mówię mu, że coś mi stuka w tym tylnym kole. Patrzę, a tu przetarta obręcz. No i to dla mnie koniec przygody. Boję się ryzykować i jechać jeszcze 150 km, zwłaszcza że stukot się nasilał. Dzwonię do organizatora, po półtorej godziny przyjeżdża, by mnie zgarnąć z trasy. W międzyczasie oblegający sklep miejscowi proponują piwo, ale muszę odmówić, bo przede mną powrót do Warszawy.
O 15.30 ruszam w drogę powrotną. Postanawiam jechać przez Zamość i to jest dobra decyzja, bo wprawdzie się nadkłada ok. 30 km drogi, ale za to droga jest o nieeeebo lepsza. Powrót trwał 4,5 godziny i spaliłam mniej benzyny niż w tamtą stronę. Tak więc nie zawsze najkrótsza droga jest najlepsza...
I tak oto mam na koncie pierwszego DNF-a w życiu/ Żal mi tych wszystkich krajobrazów, których nie zobaczyłam, ale o tyle dobrze, że zawiódł tu nie czynnik ludzki (kondycyjnie wszystko było OK, kolana nie bolały), ale tzw. siła wyższa.

A tak w ogóle to szykują się zmiany. Tylko jeszcze nie wiem kiedy. Będzie nowy rower - mam ciśnienie, by go znaleźć i kupić jak najszybciej - a także nowe miejsce na opis moich przygód, które zamierzam sama sobie zrobić, zaprzęgając do tego HTML i CSS, a może i jakieś JS czy tam jQuery. Ale to bardziej odległa perspektywa.



Do Żyrardowa

  • DST 54.00km
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 maja 2018 | dodano: 05.05.2018

Dziś i jutro w Żyrardowie odbywa się zlot pojazdów elektrycznych, w którym biorą też udział poziomi znajomi, toteż wzorem ubiegłego roku postanowiłam się tam wybrać rowerem. Przed wyjazdem jednak zauważyłam, że boli mnie lewe kolano - to samo, które odmówiło posłuszeństwa dwa tygodnie temu podczas wyprawy do Kołbieli. Cholera - myślę sobie, jeszcze nie wsiadłam na rower, a już mnie kolano boli... Jednak w drodze kolano w ogóle się nie odezwało. Jazda była super, leciałam jak na skrzydłach, przelotowa 26 km/h, średnia wg licznika 19,20 km/h - wstydu nie ma ;-) Ale "robienie wyników" nie jest dla mnie istotne. Najważniejsza jest radość z przemieszczania się i podziwiania piękna przyrody.
W zeszłym roku w Pruszkowie były jakieś roboty drogowe, które utrudniały przedostanie się na drogę na Żyrardów, w tym roku jednak już wszystko było ogarnięte i nie było problemu. W Grodzisku Mazowieckim zatrzymałam się w McDonaldzie na lody. Na niektórych odcinkach trasy był zakaz jazdy rowerem, ale drogi dla rowerów po obu stronach szosy pozostawiały wiele do życzenia - jak już zakazują jazdy rowerem, to niech chociaż robią porządne DDR-ki...
Na miejscu - tłumy ludzi, w tym trzy znajome twarze, oraz rozmaite pojazdy napędzane elektrycznie, od samochodów przez skutery, rowery, hulajnogi po... skrzynkę od "Żywca" na kółkach :D
O 15.00 z hakiem musiałam się zwijać. Bardzo chciałam też wracać rowerem, nabiłabym stówę.... Ale wzywały mnie obowiązki, więc musiałam wracać pociągiem.



Nad bajorko i z powrotem

  • DST 45.00km
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 2 maja 2018 | dodano: 05.05.2018

Takie tam pedałowanko nad "moje" bajorko w Zalesiu. Plus wizyta u doktorowera celem wyregulowania hamulców - jak się okazało, konieczna też była wymiana klocków hamulcowych. Stan nasmarowania łańcucha też wołał o pomstę do nieba...