Maj, 2018
Dystans całkowity: | 358.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 13:34 |
Średnia prędkość: | 18.43 km/h |
Liczba aktywności: | 5 |
Średnio na aktywność: | 71.60 km i 6h 47m |
Więcej statystyk |
Wyznanie miłosne
-
DST
9.00km
-
Sprzęt mały czerwony
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzisiaj jak zwykle pognałam rowerkiem, tym razem Małym Czerwonym, do pracy, ale ja tym razem nie o tym.
Wciąż jestem nabuzowana pozytywną energią po niedzielnej Kaszebe Rundzie, więc nie dziwota, że dziś czuję się po prostu szczęśliwa. Mam też po tej Kaszebie garść refleksji (tuż obok mój kot usiłuje upolować muchę, polowanie to sens kociego życia, a sensem mojego jest jazda na rowerze - choć nie tylko.)
Pisałam już chyba o tym, wielokrotnie też mówiłam różnym ludziom, jak bardzo kocham pedałować i co mi to daje. Znajomi wiedzą, że JESTĘ rowerowym ŚWIRĘ i jest mi z tym dobrze, tak bardzo ordynarnie wręcz dobrze :D
Za nieco ponad dwa miesiące stuknie mi 7 lat od spoziomowania. Na początku sierpnia 2011 r. stałam się szczęśliwą posiadaczką widocznego na zdjęciu czeskiego roweru poziomego Shokbike. Wcześniej od dzieciństwa jeździłam na przeróżnych rowerach klasycznych, zresztą nadal zdarza mi się na nich jeździć, ale jednak co poziomka to poziomka... Wielokrotnie jestem pytana przez napotkane osoby o to, czy to jest wygodne, ile to kosztuje, czy łatwo utrzymać równowagę, jak się ogólnie jeździ, jakie są zalety. No, m.in. takie, że na poziomkę można wyrwać chłopa ;-)
Dlaczego w ogóle rower poziomy? I jak to się właściwie zaczęło? Ha! Nie ma to jak napisać o genezie spoziomowania po siedmiu latach prowadzenia bloga :-D
Dawno, dawno temu zauważyłam jadącego ulicą jegomościa na poziomce i pomyślałam sobie: jakie to fajne! Zawsze byłam fanką wszystkiego, co niestandardowe,
nietypowe, nieoczywiste. Toteż kiedy tylko nadarzyła się okazja,
by spróbować jazdy na rowerze poziomym, nie omieszkałam z niej
skorzystać. Dowiedziałam się przypadkiem, że mój poznany w
zupełnie nierowerowych okolicznościach kolega Storm ma taki rower i
umówiłam się z nim na test jego roweru. Wsiadłam i... nawet nie
byłam w stanie ruszyć! Jednak to mnie absolutnie nie zniechęciło.
Był czerwiec, a już w sierpniu miałam własną poziomkę.
Niebawem
zamierzam nabyć nowy rower. Ale Duży Biały ma u mnie dożywocie.
Nikomu go nie sprzedam, nie oddam, „mój ci on” i już!
Dostarczył mi tyle radości, przeżyłam na nim tyle przygód, że
nie wyobrażam sobie, że miałby zniknąć z mojego życia. A co
przeżyłam? Kilka ładnych dłuuugodystansowych wypraw, m.in. do
Czech, do Poznania, do Łowicza, do Serpelic. Siedem i jedną czwartą
maratonu. Na te ostatnie notabene namówił mnie Storm. Kiedy mi
zaproponował udział w brevecie w Pomiechówku, tym, który się
odbył jesienią 2016 r., niemalże go wyśmiałam. 200 km? Toż to
nierealne... A teraz mi się marzy pobić dzienny rekord kręcenia
pedałami, wynoszący obecnie 218 km. W tym roku chcę tak
turystycznie wykręcić w ciągu jednego dnia 250 km, a w przyszłym
spróbować się zmierzyć z brevetem 300 km. I chciałabym jeszcze w
tym roku zejść z czasem poniżej 10 godz. na 200 km. Szosowi
wyjadacze pewnie mnie wyśmieją, bo oni trzaskają dwie stówy w 6
godz., ale... guzik mnie to obchodzi. :-) Mój rower ma mniejsze
koła, grubsze opony (roweru na wąskich, szosowych oponach nie chcę,
za często bym łapała kapcia), trudniej też na nim podjechać pod
górkę, a do tego dochodzą moje ograniczenia fizyczne. Mam problemy
z kolanami – chondromalacja II stopnia i lateralizacja obu rzepek.
Wynikają one z tego, że wszystko mam krzywe i poprzesuwane, lewe
biodro mam wyżej, co skutkuje tym, że lewa noga jest krótsza od
prawej... Mam przez to zwichrowaną nawet szczękę (tyłozgryz). Ale
przynajmniej jestem przez to oryginalna, hi hi ;-) Żarty jednak na
bok, na starość pewnie to wszystko się zemści...
Miałabym też
pewnie lepszą kondycję, gdyby nie nadwaga i to, że jednak nie za
często wyprawiam się w dłuższe trasy. 9 km dziennie (do pracy i z
powrotem) to jednak nie za wiele. Od czasu do czasu tylko kręcę te
dwusetki... Przydałby się jakiś regularny trening dla wzmocnienia
organizmu, jak również zmiana diety, bo obecnie żywię się
„sianem”, spece od zdrowego żywienia by mnie
przeklęli.
Pomyślałam sobie dzisiaj, że chciałabym przejść
test wydolnościowy. Zaczęłam już obczajać temat i wysłałam
zapytanie w jedno miejsce, w którym takie testy są przeprowadzane.
Poznałabym, jak pracuje moje szanowne jestestwo, co szwankuje, nad
czym powinnam popracować. Byłby to też krok do bliższego
zaprzyjaźnienia się z własnym ciałem, zwiększenia jego
świadomości, w końcu będę w tym ciele żyła aż do śmierci ;-) Jak
już przejdę ten test (jeśli w ogóle będzie to miało sens, testy
są przeprowadzane na własnym rowerze klienta, względnie na
stacjonarnym ergometrze rowerowym. Obawiam się, że mojej
poziomeczki raczej nie da się wpiąć w urządzenie pomiarowe, a
wyniki testu na ergometrze mogą nie odzwierciedlać wyników, które
osiągnęłabym w poziomych warunkach. No ale zobaczymy, co mi
odpowiedzą), to z pewnością go tu opiszę.
A teraz będzie
tytułowe wyznanie miłosne. Kocham rower. Jazda na nim to wolność,
luz, kontakt z otaczającym mnie światem, a długie trasy to czas na
przemyślenia, pobycie we własnym towarzystwie, kontemplację piękna
przyrody (niestety podczas tegorocznej Kaszebe Rundy widok
zdewastowanego przez nawałnicę lasu był bardzo smutny i
przygnębiający). Że nie wspomnę o tym, że ruch generuje
endorfiny. Nie wyobrażam sobie życia bez ROWERU. Amen.
Kaszëbszczë pedałowanie po raz drugi
-
DST
200.00km
-
Czas
10:34
-
VAVG
18.93km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
W przeddzień rocznicy
mojej pierwszej Kaszebe Rundy odbyła się druga, a tą swoją
pierwszą byłam totalnie zachwycona, więc było dla mnie jasne, że
nie będzie ona zarazem moją ostatnią. Zapisałam się na listę
startową jeszcze w zimie, byłam 6. na liście. A na metę
przyjechałam chyba 6. od końca ;-) Ale po kolei.
W sobotę rano tradycyjnie
był piknik w szkole u żony Franca, tym razem mogłam się na nim
pojawić na ciut dłuższą chwilę. Około 12.30 zapakowaliśmy –
Storm i ja – nasze rowery do auta i wyruszyliśmy do Kościerzyny.
Na miejscu byliśmy ok. 20.00, zakwaterowaliśmy się i wraz z
Forrestem i Pająkiem, którzy dotarli wcześniej, pojechaliśmy coś
zjeść.
Położyliśmy się spać
ciut wcześniej, niż mam w standardzie, tj. ok. 23.00, i na
szczęście udało mi się szybko zasnąć – nie to, co w zeszłym
roku, bardzo nie chciałam zresztą powtórki z tego... No i też
Storm ustawił budzik na bardziej „ludzką” porę – na 5.30, o
ile to w ogóle można nazwać ludzką porą. Szybkie ogarnięcie
się, wsiadamy, a raczej kładziemy się na rowery i wio do
aquaparku, skąd tradycyjnie startowała Kaszebe Runda.
Mieliśmy już dzień
wcześniej odebrane pakiety startowe, więc nic, tylko się ustawiać
na starcie i czekać. Udało nam się być znów w pierwszej grupie.
Start ciut się opóźnił i o 7.03 „bomba poszła w górę”!
Dzielni kolarze na swoich dwukołowych rumakach co rower wyskoczy
pognali przed siebie. Byłam w miarę wyspana, zupełnie przytomna,
więc pedałowałam ile fabryka dała, ale wiadomo, że szosowi
wyjadacze tanio skóry nie sprzedadzą i co jakiś czas wyprzedzały
mnie kolejne ich grupy. Po 30 km był pierwszy bufet – w Borsku.
Był bardzo bogato zaopatrzony, a ja nie jadłam śniadania, więc
musiałam się w miarę solidnie posilić. Zjadłam dwa naleśniki,
trochę wędzonej ryby i kawałek ciasta, który wzięłam w garść
i ruszyłam w dalszą drogę. Storm, który dotarł do bufetu jakieś
10 minut po mnie, pojechał w dalszą drogę wcześniej... i tyle go
widziałam.
Trasa była nieco inna niż
rok temu, ale pewne jej odcinki się pokrywały z zeszłoroczną,
m.in. ten między Leśnem a Parzynem. To tam w zeszłym roku
zabłądziłam. Przy okazji, na tym odcinku w zeszłym roku po obu
stronach drogi była ściana lasu, piękne drzewa dające kojący
cień, a w tym roku... obraz nędzy i rozpaczy. Po tamtym lesie
pozostały pojedyncze samotne drzewa, reszta legła pod naporem
zeszłorocznych sierpniowych nawałnic. Większość terenu
zniszczonego przez żywioł była uprzątnięta, ale gdzieniegdzie
sterczały kikuty połamanych jak zapałki sosen.
A, i jeszcze tuż
przed Leśnem wyprzedzał mnie jakiś gość jadący na 125 km i
zapytał mnie: „A ty robisz 200 km na tym? Ile dni zamierzasz
jechać?” BKŚ*, jak by to określił jeden z moich poziomych
kolegów.
Tym razem bardzo uważnie obserwowałam szosę, żeby
nie przegapić żadnej strzałki, a już szczególnie rozdzielenia
tras. Było ono w tym samym miejscu co w zeszłym roku, tylko tym
razem dystans 200 km jechał „pod prąd” względem ubiegłorocznej
trasy, do bufetu w Lasce. A propos bufetów, ten w Leśnie ominęłam,
miałam taki plan, że nie wszystkie będę odwiedzać dla
zaoszczędzenia czasu.
W Lasce spotkałam Forresta i dowiedziałam
się, że większość „naszych” już pojechała, a my jesteśmy
w końcówce. Oj, wstyd... Żeby tylko nie dotrzeć na metę jako
ostatnia!
Forrest, cwaniak jeden, sprawił sobie szosową poziomkę
i o ile taki rower jest podatny na łapanie gum, to jednak mknie jak
strzała i Forrest nie omieszkał z tych właściwości swojego
nowego rumaka skorzystać. Chciał się chyba odkuć za zeszłoroczny
DNF i jak się później okazało, udało mu się to w pięknym
stylu.
Za tą Laską (ale głowy
nie dam, że to tam) był odcinek drogi z zakazem ruchu rowerów i
tabliczką informującą, że 20 m dalej od szosy jest ścieżka
rowerowa, ale w tym roku organizatorzy zadbali o to, żeby żaden
kierowca nie op...przał kolarzy za jazdę na zakazie i zamontowali
pod znakami zakazu ruchu rowerów tabliczki „Nie dotyczy kolarzy w
dniu imprezy”. Super.
Trochę za jeziorem Dużym Łownym trasa
skręcała na drogę wojewódzką 212 i nią się jechało i
jechaaałooo i jechaaaałooooo... Był tam spory ruch, co chwila
wyprzedzały mnie jakieś samochody. Przy tablicy oznajmiającej, że
wjeżdżam do... Warszawy (!) spotkałam dwóch kolarzy, którzy
robili sobie na tle tej tablicy zdjęcia. Pamiętałam z zeszłego
roku, że zaraz miał być kolejny bufet, w Lipnicy. I był, choć
tym razem nie w barze przy stacji benzynowej, tylko ciut dalej, w
barze „Wyżerka u Kasi”. Tam miał być obiad. Dostaliśmy
posklejany niemiłosiernie makaron nakładany wielką chochlą (więc
sobie wyobraźcie, jaka to musiała być góra), polany skąpo jakimś
słodkim sosem z rodzynkami. Makaron na słodko to zło, szatan i
trzy szóstki, kolonijny koszmar (całe szczęście, że nie był z
owocami), ale na takich dystansach wszystko mi wchodzi poza kaszą
gryczaną.
Po posiłku pojechałam
dalej i ku mojej uciesze wreszcie, bardzo niedaleko od Bytowa, był
zjazd z tej nieszczęsnej drogi wojewódzkiej w prawo. Zaczęła się
ciut bardziej pagórkowata część trasy z ładniejszymi widokami i
atrakcjami po drodze – były koniki polskie, owce i krowy, ładne
jeziorko i wyszedł mi na spotkanie kot (pierwsze spotkanie z kotem
miałam już wcześniej w innym miejscu). Wspinałam się na te górki
i miałam wrażenie, że nie ma nigdzie drogi w dół, co się
wspięłam na któryś podjazd, to było trochę płaskiego... i znów
górka. Po drodze wyprzedziło mnie dwóch kolarzy, więc zaczęło
się robić groźnie, bo to, czy uda mi się dotrzeć do celu nie
jako ostatnia, stanęło pod znakiem zapytania.
Kończyła mi się
woda mineralna i nie miałam też nic słodkiego, bo zapomniałam się
zaopatrzyć w marsy, więc liczyłam na to, że dopadnę jakiś
otwarty sklep... A tu nic, pustkowia i kikuty połamanych przez
nawałnice drzew. W końcu dotarłam do Półczna przy drodze
krajowej 20. Był tam sklepik, więc zrobiłam sobie króciutką
przerwę na zakupy i łyk wody, a w tym czasie przed sklep zajechali
ratownicy na motocyklach i usłyszałam, jak mówią do stojących
tam strażaków: „Zostało jeszcze pięć osób, to już końcówka”.
No, to nie ma to tamto, na koń i w drogę!
Dosiadłam (a raczej
„doleżałam”) roweru i... parę metrów dalej dostrzegłam
bufet, ale ominęłam go. Po drodze był jeszcze bufet w Parchowie,
też go minęłam, w końcu dotarłam do drogi na Kartuzy. Byłam już
mocno zmęczona, bolały mnie kolana, na płaskim ciągnęłam 13
km/h, a nie 25–30 jak na początku... Gdy dociągnęłam do
Sulęczyna, poczułam, że do mety już naprawdę niedaleko. Wkrótce
też osiągnęłam Stężycę... W obu tych miejscowościach były
bufety, ale również je ominęłam. W końcu droga wojewódzka
214... To już naprawdę ostatnia prosta! Po drodze minęłam kilku
kolarzy z dystansu 125 km, a podjeżdżając pod jedną górkę,
spotkałam dziewczynę prowadzącą rower pod tę górkę. Gdy się z
nią zrównałam, zapytałam: „Co, dętka poszła?”. „Nie, dupa
mnie boli i uznałam, że czas na przerwę!”. A już myślałam, że
usłyszę: „...że czas na zmianę roweru na poziomy”, hi hi! A
propos wspomnianej tylnej części ciała, to ci wszyscy szosowcy
naprawdę muszą mieć tyłki ze stali...
W końcu dostrzegłam
na jezdni napis „Meta 5 km”. Wstąpiła we mnie nowa siła,
cisnęłam ile się dało... „Meta 1 km”! I wreszcie Kościerzyna!
Z impetem wpadłam na odcinek prowadzący wprost na metę. Uniosłam
pięść do góry w triumfalnym geście i przemknęłam przez matę...
która nie zapikała, czyli mój przejazd się nie zapisał. Ale co
tam... Wjechałam na rynek, dopadły mnie dziewczyny rozdające medale, a
zaraz za bramką czekali na mnie Forrest i Storm. Ten pierwszy
przyjechał na metę około 1,5 godz. przede mną, a drugi pół
godziny.
Mój niezapisany przejazd na szczęście został uznany,
ustalono orientacyjny mój czas – było to 10 godz. 34 min. 11 s.
Mnie się wydaje, że raczej 10 godz. 32 min, ale nie będę się
spierać o dwie minuty ;-) W każdym razie, rok temu zrobiłam 218 km
w czasie 10 godz. 55 min, a w tym 200 km i czas lepszy o mniej więcej
20 min, wynika z tego, że w zeszłym roku poszło mi lepiej, no, ale
w tym roku chyba mniej czasu spędziłam na rowerze, no i nie bez
znaczenia jest fakt, że się roztyłam...
W każdym razie ta
Kaszebe Runda była cudowna, cały czas jestem nabuzowana pozytywną
energią, nie wyobrażam sobie porzucenia maratonów... To jest taka
frajda, czuję się wtedy naprawdę szczęśliwa! Ech, żeby tak
zejść poniżej 10 godz. z czasem na dystansie 200 km...
Po
pierwszym ochłonięciu po finiszu musiało być piwko i jedzonko, a
wieczorem wszyscy poszliśmy na basen. To był wspaniały finał tego
pięknego dnia!
*BKŚ – „Bardzo, k...
śmieszne”.
Brevet Roztocze 2018, czyli pierwszy DNF w życiu
-
DST
50.00km
-
Czas
03:00
-
VAVG
16.67km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Roztocze roztacza swoje uroki, więc nie mogło mnie zabraknąć na tym brevecie. Tym bardziej że w tym roku jego trasa wiodła przez zachodnie rejony.
Do bazy w Szczebrzeszynie wyruszyłam w piątek po pracy. Postanowiłam pojechać przez Puławy, by ominąć roboty drogowe na DK 17 (wszystkich się nie dało, "17" aż do Lublina jest rozryćkana prawie cała). Wybrałam najkrótszą trasę proponowaną przez nawigację, ale później tego pożałowałam, bo droga z Lublina do Szczebrzeszyna prowadziła przez wioski po takich dziurach, że "ser szwajcarski" to zbyt łagodne określenie. To były leje po bombach!
Na miejscu byłam tuż przed północą. 5,5 h jazdy mnie wymęczyło.
Kolejnego dnia wstałam o 7.00 i pojechałam do domu kultury, sprzed którego ruszała cała impreza. Pobrałam wszystkie niezbędne rzeczy i punkt 8.00 wystartowaliśmy. Spostrzegłam, że licznik mi nie działa - przesunął się czujnik. Po trzech kilometrach poprawiłam go i pojechałam dalej, ale ten brak licznika sprawił, że nie miałam pewności, czy nie skręciłam za wcześnie. Jednak minęło mnie paru kolarzy, więc chyba dobrze, chociaż GPS pokazywał, że jestem w jakimś szczerym polu, a nie na właściwej drodze. W ogóle na brevecie w Pomiechówku zauważyłam, że coś mi ten "gieps" świruje... Ten w telefonie też, ale to inna historia.
No więc jadę, mijam zalew Nielisz, krążę po wioskach - trasa obfituje w skręty, trzeba co chwila zerkać a to na cue sheet, a to na licznik.
Po jakimś czasie pojawiają się pagórki. Osiągam Radecznicę z piękną bazyliką na wzgórzu i nagle słyszę, że coś mi stuka w tylnym kole... Zaczęło mnie to drażnić. Zatrzymałam się dwa razy, żeby sprawdzić, co się dzieje, może dętka wylazła? Ale nic nie zauważyłam.
Wspinam się na górkę do Gilowa, a gdy osiągam szczyt, zaraz za zakrętem zaczyna się zjaaaaazd! 11 proc. nachylenia. Na liczniku 61 km/h, ale myślę sobie... Wbrew pozorom jeszcze mi życie miłe, nie ryzykuję z tym napitalającym kołem, hamuję. Na końcu zjazdu zakręt i punkt kontrolny przy sklepie. Zastaję tam jednego z naszych i mówię mu, że coś mi stuka w tym tylnym kole. Patrzę, a tu przetarta obręcz. No i to dla mnie koniec przygody. Boję się ryzykować i jechać jeszcze 150 km, zwłaszcza że stukot się nasilał. Dzwonię do organizatora, po półtorej godziny przyjeżdża, by mnie zgarnąć z trasy. W międzyczasie oblegający sklep miejscowi proponują piwo, ale muszę odmówić, bo przede mną powrót do Warszawy.
O 15.30 ruszam w drogę powrotną. Postanawiam jechać przez Zamość i to jest dobra decyzja, bo wprawdzie się nadkłada ok. 30 km drogi, ale za to droga jest o nieeeebo lepsza. Powrót trwał 4,5 godziny i spaliłam mniej benzyny niż w tamtą stronę. Tak więc nie zawsze najkrótsza droga jest najlepsza...
I tak oto mam na koncie pierwszego DNF-a w życiu/ Żal mi tych wszystkich krajobrazów, których nie zobaczyłam, ale o tyle dobrze, że zawiódł tu nie czynnik ludzki (kondycyjnie wszystko było OK, kolana nie bolały), ale tzw. siła wyższa.
A tak w ogóle to szykują się zmiany. Tylko jeszcze nie wiem kiedy. Będzie nowy rower - mam ciśnienie, by go znaleźć i kupić jak najszybciej - a także nowe miejsce na opis moich przygód, które zamierzam sama sobie zrobić, zaprzęgając do tego HTML i CSS, a może i jakieś JS czy tam jQuery. Ale to bardziej odległa perspektywa.
Do Żyrardowa
-
DST
54.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś i jutro w Żyrardowie odbywa się zlot pojazdów elektrycznych, w którym biorą też udział poziomi znajomi, toteż wzorem ubiegłego roku postanowiłam się tam wybrać rowerem. Przed wyjazdem jednak zauważyłam, że boli mnie lewe kolano - to samo, które odmówiło posłuszeństwa dwa tygodnie temu podczas wyprawy do Kołbieli. Cholera - myślę sobie, jeszcze nie wsiadłam na rower, a już mnie kolano boli... Jednak w drodze kolano w ogóle się nie odezwało. Jazda była super, leciałam jak na skrzydłach, przelotowa 26 km/h, średnia wg licznika 19,20 km/h - wstydu nie ma ;-) Ale "robienie wyników" nie jest dla mnie istotne. Najważniejsza jest radość z przemieszczania się i podziwiania piękna przyrody.
W zeszłym roku w Pruszkowie były jakieś roboty drogowe, które utrudniały przedostanie się na drogę na Żyrardów, w tym roku jednak już wszystko było ogarnięte i nie było problemu. W Grodzisku Mazowieckim zatrzymałam się w McDonaldzie na lody. Na niektórych odcinkach trasy był zakaz jazdy rowerem, ale drogi dla rowerów po obu stronach szosy pozostawiały wiele do życzenia - jak już zakazują jazdy rowerem, to niech chociaż robią porządne DDR-ki...
Na miejscu - tłumy ludzi, w tym trzy znajome twarze, oraz rozmaite pojazdy napędzane elektrycznie, od samochodów przez skutery, rowery, hulajnogi po... skrzynkę od "Żywca" na kółkach :D
O 15.00 z hakiem musiałam się zwijać. Bardzo chciałam też wracać rowerem, nabiłabym stówę.... Ale wzywały mnie obowiązki, więc musiałam wracać pociągiem.
Nad bajorko i z powrotem
-
DST
45.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Takie tam pedałowanko nad "moje" bajorko w Zalesiu. Plus wizyta u doktorowera celem wyregulowania hamulców - jak się okazało, konieczna też była wymiana klocków hamulcowych. Stan nasmarowania łańcucha też wołał o pomstę do nieba...