Czerwiec, 2021
Dystans całkowity: | 379.79 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 09:48 |
Średnia prędkość: | 20.41 km/h |
Liczba aktywności: | 4 |
Średnio na aktywność: | 94.95 km i 9h 48m |
Więcej statystyk |
Zlot Rowerów Poziomych Białystok - dzień 1
-
DST
89.79km
-
Sprzęt Niebieściuch (a.k.a. duży niebieski)
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tegoroczny zlot rowerów poziomych to mój jubileuszowy zlot, bowiem w tym roku mija 10 lat, odkąd jeżdżę na poziomce, a we wrześniu 2011 r. odbył się pierwszy zlot poziomek z moim udziałem (w Turawie). Dlatego też wymarzyłam sobie, by ten zlot był godny tego jubileuszu. I przerosło to moje oczekiwania.
Tego dnia była zaplanowana wycieczka do Kruszynian. Wyjechaliśmy z Białegostoku drogą w kierunku Supraśla, tam się zatrzymaliśmy na przydrożnym parkingu, a jak ruszyliśmy w dalszą drogę, złapałam gumę w obu kołach naraz. To naprawdę trzeba mieć talent! Albo dubeltowego pecha. A stało się to tak: jechałam bardzo szybko i zbyt późno zauważyłam uskok przy wjeździe na ścieżkę rowerową, no i już nie zdążyłam tego ominąć. Za mną jechał kolega, który pomagał mi zmienić dętki, a gdy to robił, ja w tym czasie zadzwoniłam do organizatora, że mam problem. Organizator zaś powiedział, że przyśle po mnie samochód z przyczepą, który podrzuci mnie do Poczopka - miejscowości oddalonej o 10 km od Krynek, a 20 od Kruszynian. Jest tam duży, wygodny parking i tam został zaplanowany kolejny postój. Niebawem przyjechał po mnie samochód, rower poszedł na przyczepę, a ja do środka. W Poczopku chłopaki zmienili mi drugą dętkę i już na własnych dwóch kołach dojechałam do Kruszynian.
W Kruszynianach mieszka niewielka społeczność tatarska, jest tam też meczet, który zwiedziliśmy. Tatarzy na szczęście nie wymagają od kobiet chodzenia w hidżabach, ale do meczetu wchodzi się na bosaka i w długich spodniach, więc uczestnicy zlotu poprzebierali się w co tam mieli - spodnie przeciwdeszczowe (a tego dnia był upał!), czy jakieś inne galoty. Zobaczyłam, że jeden kolega owija się jakimś materiałem, więc zaproponowałam mu, że mu pożyczę spodnie p-deszcz.
Wewnątrz kustosz opowiedział nam dużo ciekawostek na temat Tatarów i islamu, a ma chłop gadane, oj, ma! Po wyjściu z meczetu kolega oddał mi spodnie, mówiąc: "Niech ci Allah w kilometrach wynagrodzi!". Hehe.
Następnie pojechaliśmy na obiad do Krynek, a po obiedzie wróciliśmy do Białegostoku. Większość trasy jechałam sama, bo grupa się rozprzestrzeniła. Ale to nie szkodzi. Jechałam sobie i kontemplowałam piękno krajobrazu. Szosa przez Puszczę Knyszyńską jest niesamowita! Po jednej stronie las, po drugiej las, widok naprawdę zachwycający. A kilometry same się nawijały na koła. Jadąc, myślałam sobie tak: A gdyby tak na jeden dzień zamienić się ze Stevenem Tylerem na życia... To on w tym momencie cisnąłby pod górę na poziomce... Chciałabym to zobaczyć :-))) A ja w tym czasie? No nie wiem, może bym naparzała jakiś koncert?
Szczęśliwie udało się dotrzeć wcześniej do Kruszynian i potem do Białegostoku bez przygód. W Poczopku okazało się bowiem, że mam przeciętą oponę... Ta opona jednak dała się we znaki kolejnego dnia. Ale o tym w osobnym wpisie. Tymczasem parę zdjęć:
Koniec świata osiągnięty ;-)
Wnętrze meczetu - Koran (z lewej) i kazalnica (z prawej)
Meczet z zewnątrz
Panowie, żar leje się z nieba!
-
DST
20.00km
-
Sprzęt Niebieściuch (a.k.a. duży niebieski)
-
Aktywność Jazda na rowerze
...ale ja to kocham! Dziś pierwszy dzień lata, mojej ulubionej pory roku, kiedy naprawdę odżywam i czuję wiatr w żaglach. A ponadto 71. urodziny Joeysia :-) Znaczy Joeya Kramera, perkusisty mojego Ukochanego Zespołu. <3
Dzisiaj miałam do załatwienia ważną sprawę 10 km od chaty, więc dosiadłam niebieskiego rumaka i pomknęłam co koń... tfu, co rower wyskoczy. W tamtą stronę miałam na koniec podjazd o sporym nachyleniu. A w drogę powrotną jak fajnie się z tej górki leciaaaaało! Tylko pojawiające się po jakimś czasie progi zwalniające zepsuły mi zabawę. W drodze powrotnej dodatkowo dokuczał dość silny wiatr w twarz - akurat gadałam z przyjacielem i komfort tej rozmowy był raczej niski.
A lato mam pełne rowerowych (i nie tylko) planów. :-)
Kaszëbszczë pedałowanie po raz czwarty (a powinno być po raz piąty)
-
DST
200.00km
-
Czas
09:48
-
VAVG
20.41km/h
-
Sprzęt Niebieściuch (a.k.a. duży niebieski)
-
Aktywność Jazda na rowerze
Covid, ty chamie! Przez ciebie mam roczną cezurę w odprawianiu corocznego kaszubskiego rytuału... Ale co tam, ważne, że w tym roku Kaszëbë Runda się odbyła, choć wyglądała inaczej niż w poprzednich latach. Nie było startu tradycyjnie spod aquaparku, finisz też odbywał się gdzieś na uboczu, nie było triumfalnego wjazdu na metę a la Jezus na osiołku do Jerozolimy. No ale do meritum.
Przyznam, że się trochę bałam tej Kaszëbë Rundy, bo po pierwsze na start byłam zapisana na 6.00 rano, więc czekała mnie pobudka o 5.00, wcześniej niż "we wojsku"... A po drugie przez różne niedogodności wynikające z obostrzeń moja aktywność rowerowa od marca 2020 r. znacznie spadła. Odpadły dojazdy do pracy, samej pracy też przybyło, więc i czasu ubyło. No i tak w tym roku nie zaliczyłam jeszcze ani jednej setki na rowerze. Na tę Kaszëbë pojechałam więc na żywioł... i absolutnie nie żałuję! Okazało się, że mimo wszystko jestem baba ze stali. Aha, no i tegoroczna impreza była pierwszym testem na tak długiej trasie dla mojej niebieskiej poziomeczki :-)
Przed startem
Punkt 6.00 wyruszyłam wraz z pierwszą grupą na szlak. Wzorem ubiegłego roku na dzień dobry pocisnęłam ile fabryka dała i na pierwszy bufet - w Borsku (30. km) - wpadłam po godzinie i 10 minutach jazdy. Zjadłam naleśnika i bułkę, poszłam tam gdzie król piechotą, wracam, patrzę, a przy stole siedzi Katrina i jajówę wcina. Już się zbierałam do odjazdu, więc rzuciłam hasło, że się złapiemy na trasie, dosiadłam niebieskiej strzały i pojechałam do Laski. Po drodze podczepiłam się pod trzyosobową grupkę kolarzy i jechałam w cieniu aerodynamicznym za jedną dziewczyną. Tego dnia okrutnie wiało, w większości w twarz albo z boku, więc cień okazał się wielce pomocny, jednak dość szybko mi uciekł. A gdy dotarłam do Laski, zdybała mnie jakaś lokalna telewizja i wzięła na spytki. Zwabił ją oczywiście mój rower, o którym trochę opowiedziałam, zaprosiłam widzów na poziomkowe forum oraz na zlot w Białymstoku, a potem zademonstrowałam, jak się na tym jeździ. Jeszcze chwilę pogawędziłam z ekipą już poza kamerą, po czym podeszłam do stołu, by coś złapać do jedzenia, ale po cieście zostały już tylko okruchy... Zaproponowano mi banana (nie skorzystałam z propozycji, bo nie lubię bananów) i arbuza. Wzięłam kawałek arbuza i dostrzegłam jeszcze ogórki małosolne - i tak sobie jadłam na przemian arbuza z ogórkiem. A co tam! I tak wszystko do jednego żołądka.
Pojechałam dalej. Gdy ruszałam, jeszcze raz zagadnął mnie kamerzysta, by nakręcić mój odjazd.
Dalej droga prowadziła do Swornegaci, przez Asmus (zwany przeze mnie Anusem) i na ten słynny odcinek z zakazem jazdy rowerem, zniesionym na czas imprezy. Potem droga odbijała w lewo na chyba najbardziej malowniczy kawałek trasy - wśród lasów, lekko pofałdowany, z ładnym, gładkim asfaltem. I ten zapach! Aż nos wykręcało!
Niestety sielanka wkrótce się skończyła, bo oto droga wojewódzka na Bytów. Dłuuuugi odcinek, chyba z 50 km, a po drodze bufet obiadowy w Lipnicy. Na tym kawałku drogi poczułam, że już mi siada energia. Wypatrywałam tej Lipnicy i długo, długo nic. Po drodze zauważyłam ślicznego kota - czarnego z białymi łatkami, a na czarnym ogonie, gdzieś tak w połowie, dwie białe obrączki. No cudo! Ale jechałam dość szybko, nie chciałam wytracać prędkości, żeby się zatrzymać i zrobić mu zdjęcie.
No wreszcie Lipnica! A tam - dwie zmiany. Wcześniej lokal, przy którym był przystanek, nazywał się "Wyżerka u Kasi", teraz jest tam jakaś pizzeria. Druga zmiana to pyszny posiłek. W zeszłym roku był to ryż z jakimś słodkim sosem z rodzynkami... Fujka. A teraz zupa pomidorowa z makaronem w kształcie rowerków. Podjadłam, zrobiłam transmisję dla znajomych na FB i pojechałam dalej. Okazało się, że ten krótki przystanek wystarczył, by na nowo nabrać sił. Już niedługo na horyzoncie zamajaczył skręt w prawo przed Bytowem, w miejscowości Udorpie. Na początek ładny zjazd, a potem delikatna wspinaczka do pięknego punktu widokowego na jeziorko po prawej stronie.
Jadę, jadę i co widzę? Jacyś dwaj goście na rowerach. Nie do wiary! Zwykle to mnie wyprzedzano, a tymczasem ja dogoniłam kogoś... Chwilę jechałam za tymi typami, ale wkrótce mi odskoczyli i tyle ich widziałam.
Po drodze jeszcze jedna niespodzianka: tam, gdzie dwa lata temu był dziurawy jak ser szwajcarski asfalt, teraz jest ładna, gładka nawierzchnia.
Gdzieś przed Półcznem dogoniłam dwóch innych rowerzystów i sobie z nimi w drodze pogadałam. Dotarliśmy razem do półcznieńskiego bufetu i zdążyłam jeszcze na lody, niestety już ostatnie, mocno roztopione sztuki. Ale tradycji musiało stać się zadość :-) Nie mogłam sobie też odmówić zrobienia tego zdjęcia :-D
W tym roku organizatorzy również zadbali o wszystko :-D
Chłopaki jeszcze zostali w bufecie, tymczasem ja postanowiłam już jechać dalej i tak do końca trasy już jechałam sama. Zresztą większość trasy jechałam sama. Dziś Katrina w drodze powrotnej pytała mnie, czy czegoś słuchałam po drodze, ale nie, jakoś za tym nie przepadam. Lubię jeździć w ciszy, słuchać śpiewu ptaków, dumać o sprawach ważnych i nieważnych, kontemplować piękno przyrody, modlić się, śpiewać. A w tym roku repertuar był bardzo różnorodny ;-) Piosenki, które pamiętam z dzieciństwa (w większości frywolne ;-)), piosenki ukraińskie, fragmenty czeskiej opery "Prodaná nevěsta" Bedřicha Smetany, pieśni komunistyczne ("Chemia, chemia, chemia, jak to rośnie nam ojczyzna, jak się zmienia!"). ;-)))
Jak już przy muzyce jesteśmy, po wspaniałym zjeździe w dół, gdzie zaiwaniałam 56 km/h, zaczęłam się wspinać na stromy podjazd, na którym zwyczajowo stała kapela kaszubska. Gdzieś bliżej początku tego podjazdu stał jegomość z gitarą i na mój widok zaczął grać i śpiewać "Whisky", a dalej, dokładnie tam, gdzie zawsze grała ta kapela, było pusto, więc chyba nie zdążyłam się na nią załapać (o tym, że musiała tam być, świadczyły nutki namalowane sprayem na asfalcie).
Podjazd się skończył i okazał się jakoś ciut mniej stromy niż w poprzednich latach ;-) A może to "magia" mojej niebieskiej poziomki? Uff! Ostatnie 30 km! Lekka górka ze szpalerem drzew po obu stronach, bufet w Stężycy i jeszcze gdzieś (oba pominęłam) i odbicie z drogi wojewódzkiej w prawo w jakąś bardziej kameralną, bardzo malowniczą dróżkę przez wieś o nazwie... Betlejem. Wkrótce powrót na wojewódzką i wreszcie na tablicach zaczęła się pojawiać nazwa Kościerzyna! Jeszcze 5 km! Jeszcze 3! I miasto! Mam to! Znaczy prawie, bo jeszcze wspinaczka na wiadukt nad linią kolejową... Zjazd... I ku mojemu zaskoczeniu nie prosto na rynek, tylko gdzieś w prawo pod jakiś budynek, i bardzo niepozorna meta. Piiip! - zapiszczał czytnik chipów. Jest 200! Tadaaaam! Tymczasem Strava pokazała... 196 km. Ach kurrrrde! Granda! Postanowiłam jej nie wyłączać, żeby jeszcze dobić do tych 200, jadąc na rynek. Tylko że do rynku było 2 km. Chrzanić to! 198 ostatecznie może być. A ja tego dnia miałam więcej niż 200, bo jeszcze dojazd z bazy noclegowej do startu.
A nieopodal rynku, pod urzędem miasta, wręczenie pucharów i dyplomów, posiłek i piwko. Klapnęłam na schody, szczęśliwa, i ku mojemu zaskoczeniu wcale nie tak bardzo zrąbana. Zrobiłam jeszcze transmisję na FB, w której podsumowałam całą rajzę. Jestem z siebie tak bardzo dumna!
Makenzia triumfuje :-)
Na zakończenie - dedykacja. Tę Kaszëbë Rundę dedykuję mojemu staremu dobremu znajomemu Stefanowi "Mikeszowi" M. oraz postaci niezwykle ważnej w moim życiu; osobie, która od 26 lat niezmiennie budzi mój ogromny podziw, sympatię... ee... sympatię? Ja tego typa po prostu kocham! - i szacunek. Jest nią Steven Tyler.
Więc pijmy piwo, szwoleżerowie... czyli uwertura do Kaszebe Rundy
-
DST
70.00km
-
Sprzęt Niebieściuch (a.k.a. duży niebieski)
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tego dnia w ogóle nie planowałam wycieczki - myślałam co najwyżej o tym, by ostatni dzień tzw. długiego weekendu spędzić w hamaku z książką. Jednak kiedy rano zobaczyłam u kolegi na FB apel o dołączenie do wycieczki, której punkt startowy znajduje się kilka kilometrów od mojego domu, podjęłam spontaniczną decyzję: jadę! I absolutnie tej decyzji nie żałuję!
Z dwoma znajomymi - Stefanem i Jerzym - spotkaliśmy się na stacji PKP Radość, skąd ruszyliśmy do Sulejówka. Po drodze tak sobie myślałam: jaki fajny świat jest po lewej stronie torów kolejowych tzw. linii otwockiej! I przy okazji terra incognita. A żeby było jeszcze ciekawiej, przejeżdżaliśmy koło szpitala, w którym się urodziłam. Zapuściłam się w te okolice po raz pierwszy od prawie 42 lat. ;-)
Naszym celem nr I był pomnik Józefa Piłsudskiego i jego letnia rezydencja, czyli dworek Milusin. Przy pomniku akurat spotkaliśmy rekonstruktorów historycznych na koniach. Konie na widok naszych rowerów stanęły jak wryte i po chwili zaczęły odstawiać harce. Jeźdźcy poprosili nas, abyśmy się oddalili. No cóż, kiedyś koń mi się wystraszył porzuconej w lesie wytłoczki od jajek...
Chcieliśmy obejrzeć dworek, ale nie było to możliwe. Raz, że jest nieczynny z powodu remontu, a dwa - z zewnątrz zupełnie niewidoczny. Aby go obejrzeć z bliska, trzeba przejść przez muzeum (zabudowane paskudnym wysokim murem), a bez sensu płacić za bilet, jeśli tylko chce się zobaczyć dworek z zewnątrz. W związku z tym zwinęliśmy się stamtąd i pojechaliśmy zrealizować kolejny punkt wycieczki - Ossów.
Po drodze strasznie nabłądziliśmy. Wylądowaliśmy na ruchliwej drodze wojewódzkiej na Węgrów. Kiedy Stefan się zorientował, że daliśmy plamę, zaczął szukać możliwości dojazdu do Ossowa i okazało się, że droga do tegoż jest wyłączona z ruchu, a objazdem można dotrzeć, a i owszem, ale trzeba nadrobić wiele kilometrów. Mimo wszystko postanowiliśmy sprawdzić, czy bezpośrednia droga jest przejezdna dla rowerów. Okazało się, że jest. I nie tylko dla rowerów. Brak robotników i niedziela sprawiły, że zakaz ruchu na tej drodze złamało sporo samochodów.
Droga była fantastyczna! Po lewej las, po prawej las... I tak dojechaliśmy do wioski Cięciwa, a tam trafiliśmy na szpetny okrąglak z globusem na dachu, a na posesję prowadziła brama ze szkaradnymi kolumnami z orłami na szczycie. Cały obiekt wyglądał na niedokończony i był wystawiony na sprzedaż lub wynajem, wyglądało to tak, jakby inwestor chciał się pokazać, jaki to jest ą fą fą i nagle zabrakło mu pieniędzy. Co ciekawe, stopień zaniedbania tego architektonicznego kuriozum wskazywał na to, że jego kupnem lub wynajmem nie interesuje się pies z kulawą nogą.
Po opuszczeniu tego osobliwego miejsca ruszyliśmy w stronę Ossowa i tam nagle wyprzedziły nas dwie dziewczyny na kolarzówkach. Stefan rzucił się za nimi w pościg na swoim elektryku,a ja za nim na moim niebieskim ścigaczu. W końcu go dopadłam, a dziewczyny na kolarkach tyle widzieliśmy.
W końcu Ossów, a tam - pokazy kawaleryjskie w wykonaniu szwoleżerów-rekonstruktorów. Popatrzyliśmy sobie, pojedliśmy, po czym podjechaliśmy do kaplicy upamiętniającej żołnierzy, którzy w tym miejscu stoczyli decydujący bój z napierającą na Warszawę bolszewią. Za komuny miejsce to było skromne, nierzucające się w oczy, bo... wiadomo. Ówczesnej władzy raczej było to nie w smak.
No i potem już z Ossowa przez Rembertów do Anina na lody i lemoniadę, a następnie z Anina do Międzylesia na piwo i coś na ząb. Stefan postanowił wracać do domu rowerem, żeby dokręcić do stówy, a my z Jerzym towarzyszyliśmy mu do miejsca, z którego miałam już tylko kilkaset metrów do domu. To był fantastyczny dzień! Oj, plułabym sobie w brodę, gdybym nie podjęła tej spontanicznej decyzji, że jadę.
A już za kilka dni Kaszebe Runda!