Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

Takie tam po pracy jeszcze raz

Wtorek, 11 maja 2021 | dodano: 17.05.2021

Też po cegły i też nic.



Takie tam po pracy

  • Teren 26.99km
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 10 maja 2021 | dodano: 17.05.2021

W poszukiwaniu cegieł z sygnaturami dla kolegi. Wynik: zero.



Aaa! Moja biedna d...!

  • Teren 50.00km
  • Sprzęt Inne
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 1 maja 2021 | dodano: 17.05.2021

Miała być fajna majówka wypełniona wycieczkami rowerowymi, a była tylko jedna wycieczka, bo na więcej nie pozwoliła, ekhm... taktyczna pogoda. Jedyny dzień nadający się na wycieczkę z własnej, nieprzymuszonej woli to 1 maja, niech się święci. No i Święto Pracy zostało uczczone... złapaniem gumy może ze 300 m od bazy. A ja nie wzięłam na wyjazd dętek na zmianę... To już druga taka sytuacja, kiedy udaję się w Polskę bez zapasowych dętek i więcej już tego nie zrobię, dopiero ten drugi raz okazał się skuteczną nauczką.
Na szczęście koleżanka oprócz swojej poziomki miała jeszcze pionowego górala, no i na tym góralu odbyłam wypad do Olsztyna. Zrobiłam prawie 50 km na siodełku wąskim jak struna E od gitary - ta dolna. Koszmar! Pionowe rowery nadają się tylko na krótkie dystanse, po zakupy czy do kościółka w niedzielę, psiakrew!



Nie pójdę dziś na rower, bo Smoleńsk

Sobota, 10 kwietnia 2021 | dodano: 11.04.2021

(Tytuł wpisu jest parafrazą pierwszych słów piosenki Martina Lechowicza pt. "Smoleńsk". → KLIK!)
Co za cudowny dzień! Wreszcie CIEPŁO. Tegoroczna wiosna niestety totalnie dała ciała na początek, jest zimno, pada, wieje, pizga złem. Dzisiaj na chwilę się zrehabilitowała, na chwilę, po po niedzieli znów zapowiadają ścierwo, nie pogodę. Ale do rzeczy (czy jak to teraz się modnie mówi, "do brzegu" - co notabene strasznie mnie wkurza). Wstałam o godzinie, której nie ma na zegarze, bo umówiłam się ze znajomymi pod moim domem o 7.00 nad ranem. Zapakowaliśmy rowery i ruszyliśmy w trójkę autem do naszych znajomych do Łodzi. Tam wypiliśmy poranną herbatę, w międzyczasie kolega (konstruktor Niebieściucha) naprawił mi urwaną korbę, po czym wybraliśmy się na szlak. I już na dzień dobry niespodzianki - koleżanka złapała flaka, a i ją coś złapało, co nie pozwoliło jej kontynuować wycieczki i w dalszą drogę udaliśmy się już w trójkę. Pojechaliśmy nad zalew do Strykowa, a następnie do Białej, gdzie udało nam się zwiedzić zabytkowy drewniany kościółek. Trasa była bardzo malownicza i praktycznie cały czas po pięknym, gładkim asfalcie (województwo łódzkie niestety słynie z dziur w asfalcie jak w serze szwajcarskim). Zadbane wioski, las, a przede wszystkim świeże powietrze, którym mogliśmy się delektować do oporu bez szmaty na twarzy. Rower sam mnie niósł jak rączy rumak. Tak bardzo było mi tego trzeba, bo raz, że roboty od groma, a dwa, pogoda nie rozpieszcza.
Jeszcze coś. Od kilku dni boli mnie prawa ręka. Najczęściej między barkiem a łokciem, ale czasem ból przenosi się poniżej łokcia, a nawet dociera do palców, które mi drętwieją. Mam uszkodzony bark i jak sądzę, ten ból promieniuje właśnie od niego. W każdym razie na rowerze ręka nie bolała i... kurczę, jakie to jest fajne, jak nic człowieka nie boli! Doceniajcie to, bo po czterdziestce jak nic Cię nie boli, to znaczy, że nie żyjesz.



Jak walnęło, to się urwało

Sobota, 27 marca 2021 | dodano: 11.04.2021

Urwana korba wraz z pedałem nie pozwoliła zamknąć pętli.



Mała pętelka na rozruch

Sobota, 6 marca 2021 | dodano: 06.03.2021

To do mnie zupełnie niepodobne... Jeszcze niedawno niemal nie było dnia, żebym nie wsiadła na rower, tymczasem w tym roku dosiadłam którejkolwek ze swoich poziomek zaledwie kilka razy - na początku stycznia, jak musiałam pojechać do dentystki, i na parę wypadów po zakupy do Biedry, do której mam niecałe 300 m. Wszystkiemu winna praca, której mniej więcej od połowy stycznia mam takie zatrzęsienie, że się nie wyrabiam, i sroga zima, w której warunkach moje rowery nie dają sobie rady. Dlatego tym bardziej byłam szczęśliwa, że dziś wreszcie się nadarzyła okazja, żeby wybrać się na dłuższą, pierwszą tegoroczną wycieczkę.
Rano wraz z koleżanką obrałyśmy kurs na czterech kółkach do naszych znajomych do Łodzi, a tam wraz z "brzydszą" połową łódzkiego duetu pojechałyśmy na wycieczkę po okolicy. Pogoda dopisała o tyle, że nic nie padało, ale dość mocno wiało (na szczęście był to głównie wiatr boczny) i było chłodno w twarz (ciało miałam dobrze zabezpieczone podkoszulkiem z merynosa i ciepłymi rajtuzami w połączeniu ze spodniami dresowymi z Pepco (najlepszymi na świecie!)).
Jechało się przepysznie! Moja niebieska poziomka śmigała, dziarsko pokonywała wzniesienia, niosła mnie jak rączy rumak. Zajechaliśmy do Dąbrówki Małej, gdzie się mieści ciekawa atrakcja dla miłośników urbexu (do których się zaliczam) - cmentarzysko kiosków Ruchu. Obejrzeliśmy sobie ten "produkt turystyczny" tylko z zewnątrz, bo ja i Andrej już tam byliśmy, a Katrina chyba nie miała ochoty na zwiedzanie. A ja w takich miejscach najchętniej zajrzałabym w każdą dziurę, no ale w tamte dziury już zaglądałam, i to nie tak dawno temu, bo na początku stycznia.
Tak dziś pruliśmy, że aż chyba się zagalopowaliśmy ;-)




Niezbyt udana wycieczka

Sobota, 14 listopada 2020 | dodano: 16.11.2020

Sytuacja związana z pandemią koronasyfu sprawiła, że znacznie spadła moja aktywność fizyczna (do pracy mam teraz 1,5 metra - od łóżka do biurka, wcześniej było to 12 km, co w obie strony dawało 24 km pedałowania), więc każda okazja do popoziomkowania to teraz święto. Od poprzedniej, nieopisanej tu wycieczki minęły trzy tygodnie.
W sobotę 14 listopada umówiłam się z dwojgiem znajomych na przejażdżkę po okolicach Spały. Weekend, zwłaszcza jesienny, nie sprzyja zrywaniu się z łóżka skoro świt, w efekcie zamiast o 11, w Spale wylądowałam o 12.40, a start wycieczki nastąpił po 13. Nie było sensu wyprawiać się w jakąś dłuższą trasę. Zrobiliśmy sobie tylko mały spacerek po okolicy, odwiedzając rezerwat Niebieskie Źródła, który miałam już okazję odwiedzić rok temu latem. No to trzeba tu przyjechać ponownie za rok, zimą i na innym rowerze. Akurat mam tyle poziomek, ile jest pór roku. ;-)








Miał być Czersk, była Wilga :)

Sobota, 10 października 2020 | dodano: 11.10.2020

Mój kolega od dawna zachwalał podobno pyszną szarlotkę z kawiarni kolarskiej Góra Kawiarnia w Górze Kalwarii, więc nie było wyjścia, trzeba było tam w końcu pojechać i przekonać się na własnej skórze o zasadności tej reklamy. Toteż zwołałam towarzystwo w osobach Dziaśka (www.dziasiek.bikestats.pl) i Katriny (www.katrinam.bikestats.pl) i wymyśliliśmy, że pojedziemy najpierw na ciacho w GK, a potem do Czerska. Pomysł z Czerskiem mi się podobał, bo tym sposobem mój mieczyk* trafiłby w swoje środowisko naturalne. ;-)
Byłam umówiona z Katriną w McDonaldzie w Wilanowie, a Dziasiek miał do nas dołączyć w Górze Kalwarii. Gdy dotarłyśmy do GK, przy kawiarni kłębiły się tłumy rowerzystów, wszyscy poza nami poziomkarzami na szosowych "poręczach". W sumie nie dziwota, bo wystrój kawiarni idealnie odzwierciedla szosowy aspekt szeroko pojętego kolarstwa. Ciekawostką są nagrania komentatora sportowego, emocjonalnie komentującego spektakularny finisz Rafała Majki, którego można wysłuchać w... WC. Jeśli ktoś akurat walczy z oporną "dwójką", to te pokrzykiwania komentatora idealnie wpasowują się w sytuację... ;-)
Szarlotka w Górze Kawiarni okazała się całkiem niezła, ale ja robię lepszą :-))) Na miejscu Katrina rzuciła hasło - a może by tak olać Czersk i pojechać do Wilgi, by odprowadzić Dziaśka? Podchwyciłam ten pomysł, Czersk nie ucieknie, mieczyk tym bardziej ;-) więc jeszcze szybkie uzupełnienie płynnych zapasów w sklepie i pojechaliśmy na most przez Wisłę, a potem przez malownicze wioski południowego Mazowsza - z przystankiem na obiad bodajże w Osiecku - dotarliśmy do Wilgi. Tam zregenerowaliśmy trochę organizmy w barze "U Aniołów", po czym Dziasiek udał się do domu, do którego miał kilkadziesiąt metrów, a my z Katriną popędziłyśmy co rower wyskoczy do drogi wojewódzkiej 801 i tą drogą dotarłyśmy do Warszawy. Odłączyłam się w okolicach mojego domu, a Katrina pojechała dalej, mając w perspektywie jeszcze ok. 35 km do domu.
Tego dnia była cudowna pogoda, ciepło jak na piździernik - spokojnie można było jechać bez kurtki, a nawet w samym T-shircie. Jechało mi się wspaniale. Zupełnie inaczej niż miesiąc temu do Łodzi, kiedy to jednego dnia nakręciłam 136 km po lockdownowym zasiedzeniu się i przypłaciłam to bólem ścięgna Achillesa. Byłam już trochę rozjeżdżona po tej Łodzi i po Czechach (ano właśnie, nie opisałam ani drogi do Łodzi, ani czeskich wycieczek...), więc prułam dzisiaj dziarsko i okazało się, że drogę od Dziaśka do mnie do domu (ok. 50 km) da się pokonać w... dwie godziny! To również zasługa mojego Niebieściucha, który po prostu mknie jak strzała, oraz wiatru w plecy.
To był po prostu fantastyczny dzień! Aż żal ściska, kiedy pomyślę, że od poniedziałku ma być załamanie pogody i znaczne ochłodzenie. No niestety, nadchodzi ten najbardziej bleee okres w roku - listopad (miesiąc, który bez krępacji wykreśliłabym z kalendarza) i zima (pora roku, która spokojnie mogłaby nie istnieć).
A takie widoki mieliśmy w drodze:



.
.
.
.
.
.
.
.
.
.
.

--
* PS W poprzednim wpisie zapowiadałam wydarzenie, które miało mieć miejsce 5 października. I faktycznie miało - od kilku dni jestem niezmiernie szczęśliwą posiadaczką tatuażu - drobnego motywu w postaci miecza.  Czyż nie jest piękny? :-D Jestem z niego bardzo dumna, było to moje wieloletnie marzenie, a marzenia, szczególnie te najbardziej odjechane (z tegorocznych mam już za sobą lot motolotnią i skok spadochronowy), są po to, by je realizować! ALE: tatuaż to coś, co zostaje z nami na całe życie, więc nie zalecam dziarania się na spontanie. Sama przeszłam kilkuletnią drogę od pierwszej myśli do realizacji. Wybór wzoru też powinien być solidnie przemyślany. A ponieważ miecz jest bardzo ważnym dla mnie symbolem i tematem przewijającym się w moim życiu od dzieciństwa, trudno byłoby mi wyobrazić sobie cokolwiek innego na moim ciele... Teraz ten miecz, który jest odzwierciedleniem mojej natury, będzie ze mną już zawsze i wszędzie. :-)



Zlot rowerów poziomych w Grodźcu - dzień 2

Czwartek, 25 czerwca 2020 | dodano: 29.06.2020

Kolejny dzień przyniósł już łaskawszą pogodę. Najpierw pojechaliśmy do Złotoryi, a potem do Leszczyny, gdzie mieści się skansen górniczo-hutniczy. Niestety był nieczynny, więc ani go nie zwiedziliśmy, ani też nie zjedliśmy nic treściwego - trzeba było bazować na własnym prowiancie, zakupionym uprzednio w Lidlu.
Tego też dnia zrobiłam eksperyment. Już od dawna myślałam o jakimś głośniczku na Bluetooth na rower, a tak się składa, że dostałam takowy w zeszłym roku na urodziny. Niestety jednak okazał się nieodporny na wstrząsy i podczas odtwarzania muzyki na nierównościach generował armatnie wystrzały. W trasie towarzyszyły mi zespoły Faun, Łydka Grubasa i Nightwish - ten ostatni jest mi szczególnie bliski z uwagi na upodobanie do metalu, zwłaszcza symfonicznego. Szczególnie do zachrzaniania na rowerze takie granie jest idealne, dodaje poweru. I fajnie się je kontempluje podczas przemieszczania się wśród krajobrazów jak z powieści fantasy. Dlatego też wpadłam na pomysł, by Niebieściuch otrzymał alternatywne imię Nightwish - na cześć tej znakomitej kapeli. :-)
Tego dnia również wspięłam się na rowerze pod zamek. A na jego dziedzińcu, jak poprzedniego dnia, po wycieczce odbyła się integracja przy piwku i ognisku. Ponadto zwiedziliśmy zamek, oprowadzeni po nim przez Jarka "Bosmana", miejscowego rezydenta, który ma niesamowitą wiedzę i równie niesamowity talent do snucia opowieści. Ze zwiedzanych pomieszczeń najbardziej podobała mi się zbrojownia, a jakże. :-) Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że od dzieciństwa fascynują mnie miecze i rycerstwo. Jak byłam mała i bawiłam się klockami Lego, to zawsze były to rycerzyki. Robiłam też miecze z gałęzi i drewnianych listewek, a tuż po maturze wstąpiłam do bractwa rycerskiego, w którym działałam dwa lata.
A tymczasem zostawię tu coś... 5 października br. jestem już umówiona na sesję w studiu tatuażu. Na moim lewym ramieniu pojawi się miecz. :-)



350-letni platan klonolistny (obwód pnia: 700 cm)




Podjazd pod zamek w towarzystwie muzyki zespołu Nightwish




W swoim żywiole :-)




Zlot rowerów poziomych w Grodźcu - dzień 1

Środa, 24 czerwca 2020 | dodano: 29.06.2020

Poprzedniego dnia rano wsiadłam w swojego makenziolota i ruszyłam na południowy zachód, by wziąć udział w (w oficjalnej numeracji chyba już XIII) Zlocie Rowerów Poziomych. Był to dla mnie jubileuszowy, 10. zlot (pierwszy, w którym uczestniczyłam, miał miejsce w 2011 r. w Turawie k. Opola i od tamtej pory nie opuściłam ani jednego), połączony z kolejnym "świętem" - piątymi urodzinami moich dreadów (w przeddzień jednego zgubiłam, szlag! W sumie od 2015 r. zgubiłam dwa). No i jak na jubileusz przystało, zlot miał trwać cztery dni, a nie dwa! Super.
Baza mieściła się w zamku Grodziec, do którego prowadziła kręta droga ostro pod górę, ciągnąca się przez dwa kilometry. Piękne miejsce, wymarzone na taką okoliczność!
Pierwszego oficjalnego dnia zlotu pojechaliśmy zwiedzić krainę wygasłych wulkanów i wdrapać się na "śląską Fudżijamę", czyli Ostrzycę Proboszczowicką. Rowerem się tam wjechać oczywiście nie dało, ale dało się wejść na "autonogach". Gdy dojeżdżaliśmy do podnóża Fudżijamy, zaczęło kropić, a w trakcie jej zdobywania rozpadało się na dobre. Widoki zasłoniły nam opary mgły czy czego tam. Ale i tak było fajnie, lubię chodzić po górach, a tak rzadko mam okazję...
Gdy wracaliśmy do zamku, lało jak z cebra. Wszyscy przemokliśmy do ostatniej z ostatnich suchych nitek. I w tym zacinającym deszczu wdrapałam się rowerem na zamkowe wzgórze. Buty po tej wycieczce jeszcze w dniu wyjazdu ze zlotu były wilgotne.
A teraz słówko o moim nowym rowerze, bo był to jego dziewiczy zlot. Jak to zap...la! Sama radość. Wystarczy lekko naprzeć na pedał, a Niebieściuch rusza z kopyta i dosłownie pruje. Nawet mi przyszło do głowy, żeby z tego tytułu go przechrzcić. ;-) W sumie może być dwojga imion, a właściwie trojga (to trzecie imię to duży niebieski). Szczegóły w następnym wpisie. :-)



W tle widoczna Ostrzyca Proboszczowicka vel śląska Fudżijama




Typowo wulkaniczny krajobraz




W czym my, kwiatki z "Bożego poletka", jesteśmy gorsze od tych wybajerzonych z ogrodu botanicznego, hę?