Makenzen prowadzi tutaj blog rowerowy

Makenziowe poziomkowanie

No to klops...

Wtorek, 9 sierpnia 2011 | dodano: 09.08.2011

Jak w tytule tego posta. Moje lewe kolano pozazdrościło prawemu... i spuchło jak bania. Na 100 % jest w nim woda. A propos wody, to już w sobotę Mazury i 7 dni pod żaglami! Jak to dobrze, że mi chociaż żeglować wolno :)
25 sierpnia idę na USG. To jeszcze szmat czasu, a ja już jak na szpilach siedzę. Do tego wyczytałam w opisie jednej "poziomej" aukcji na Allegro, że sprzedawca pozbywa się roweru, na którym już nie jeździ ze względu na problemy z kolanami. Nie napisał, jakie to problemy, ale z jego bloga wynika, że na pionowcu jeździ nadal. No i nie wiem w końcu, czy to prawda, że pedałowanie w płaszczyźnie poziomej jest zdrowsze dla kolan od pedałowania pionowego... W każdym razie się przestraszyłam, ale z drugiej strony każdy człowiek jest inny, kolano kolanu nierówne, więc trzeba mieć nadzieję, że jeśli nawet przyjdzie mi zrobić sobie kilkumiesięczny odpoczynek od roweru, to w przyszłym sezonie będę znów pomykać, ciesząc się jaką taką sprawnością.
Na koniec sparafrazuję fragment piosenki Golec uOrkiestry:
"Fto mo słabe kolaniska, niekze se miarkuje,
Na uśmiechu bez pośpiechu sobie roweruje" ;)



W pozycji horyzontalnej ;)

  • DST 10.00km
  • Sprzęt duży biały
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 8 sierpnia 2011 | dodano: 08.08.2011

Dnia 8 sierpnia AD 2011 awansem spełniło się marzenie piszącej te słowa: stała się posiadaczką upragnionego roweru poziomego :) (awansem, bo zakup tegoż był planowany na przyszły sezon). Żeby tego było mało, dwie godziny po odebraniu ślicznej, cudnej, miód malina poziomci dowiedziała się, że właśnie otrzymała nową pracę... Ludzie, ludzie, cuda w tej budzie!
Ale po kolei.
O 6.45 zadzwonił budzik. Podekscytowana ubrałam się migiem i pognałam do tramwaju, a pod budynkiem Dworca Centralnego czekał już tomassac z moim nowym przyjacielem. Po chwili też pojawił się Infero i po krótkim instruktażu wsiadania i ruszania spróbowałam swoich sił. Niespodziewanie udało mi się ruszyć od razu, aż się zdumiałam, bo przecież moja próba z czerwca, kiedy usiłowałam ujarzmić Stormowego ogiera, zakończyła się w tym względzie klapą...
Pierwsze przejechane metry były totalną Wielką Improwizacją. Utrzymanie równowagi było dość trudne, a o skręcaniu w ogóle nie było mowy... ale po paru minutach zaczęłam się rozkręcać i w końcu wykonałam kilka ósemek, by następnie przekazać rower w ręce Infera. Widać było od pierwszego "zapedałowania", że jego mięsień sercowy zapałał miłością do rowerów poziomych...
Wstępny plan był taki, że Infero pojedzie Shokbike'iem do mnie do domu, a ja pojadę tramwajem, ale zapragnęłam uczynić to sama. Dosiadłam rumaka przy Marriottcie, skręciłam w Hożą, a następnie pojechałam przez Pl. 3+ i dalej Książęcą w dół i przez park do domu. Chcąc wjechać w moje podwórko niestety przyrżnęłam lewym kolanem w krawędź bramy, jakby temu kolanu było mało wydarzeń... Zniosłam w końcu poziomkę do piwnicy.
Miałam później w planie przejść się do apteki, ale poziomka kusiła... cóż to szkodzi pojechać sobie nią do tej apteki? Wytaszczyłam rower z piwnicy i pojechałam. Po obkupieniu się wsiadłam na niego, by wrócić do domu... ale wróciłam mocno okrężną drogą, albowiem pojechałam ul. Dobrą do Tamki, a potem chodnikiem wzdłuż Wisłostrady do parku i... zrobiła się z tego wycieczka o łącznej długości (łącznej z tą poranną, oczywiście) ca. 10 km. Po drodze spotkałam koleżankę, która na mój widok na poziomce zaniemówiła z wrażenia, a później jeszcze usłyszałam takie oto komentarze przechodniów: "Na tym to dobrze!" i "Ale pani ma super maszynę!". Spuchłam z dumy, aż ugiął się pode mną amortyzator widelca ;)
Spodziewam się, że zaraz na mą biedną głowę posypią się joby z powodu złamania zakazu pedałowania ;) Według lekarza moje bezrowerze ma trwać do przyszłego wtorku, a ja je sobie skróciłam o tydzień... Co na to kolana? Zaraz po powrocie z pierwszej części rajdu dostały zimny okład i nie protestowały, ale po tej drugiej turze, kiedy zamiast powtórzyć operację z okładem pojechałam autem na działkę po mamę, zaczęły pobolewać. Na szczęście bez specjalnych sensacji. Będę żyć ;)
Na koniec jeszcze jedno małe wrażonko: jak wsiadłam do samochodu bezpośrednio po przejażdżce poziomką, mój mózg zgłupiał. Czułam, że cały czas pedałuję, było to podobnego typu odczucie jak to, które się pojawia po zejściu na ląd po morskim rejsie...
A teraz poziomcia sobie śpi w piwnicy i czeka, aż jej nowa właścicielka wróci z urlopu, z - miejmy nadzieję - zdrowszymi kolanami i dobrymi wieściami po wizycie u lekarza, planowanej na 25 sierpnia.



Bzdour de Pologne ;-)

Poniedziałek, 1 sierpnia 2011 | dodano: 01.08.2011

Sama nie mogę jeździć rowerem, zatem zostało mi tylko patrzenie. A popatrzeć miło na takich, co nie muszą się martwić żadnymi kolanami, tylko wsiadają na rower i prują... i to jak! Pierwsze okrążenia wykonane przez zawodników biorących udział w I etapie Tour de Pologne to było tylko: bzzzzzzt! - i już ich nie ma.



Wczoraj wieczorem zaś zdarzyło się coś, czego bym się nie spodziewała w najśmielszych snach... ale nie napiszę co, bo Storm już czyha. :P



Przychodzi baba do lekarza... (odc. 23 478) ;)

Wtorek, 26 lipca 2011 | dodano: 26.07.2011

Byłam dzisiaj na USG i oto co się okazało: powiększona kaletka przedrzepkowa - nieznacznie pogrubiała do 3 mm z cechami niewielkiej ilości płynu oraz cechy ogniskowej chondromalacji II stopnia stawu rzepkowo-udowego. Od razu oczywiście zapytałam o rower, czy jest wykluczony, i usłyszałam: "No nie do końca... ewentualnie stacjonarny i na wysokim siodełku, nie sportowo" i "A ile czasu minęło od wypadku? 3 tygodnie, tak? To ja bym jeszcze sobie darował rower przez 3 tygodnie". I że mam nie kucać, nie klękać, nie schodzić po schodach i nie leżeć ze zgiętymi kolanami. Pytałam również o to, czy będę mogła od października wznowić treningi tańca irlandzkiego i lekarz powiedział, że tak, bo nie ma w nim ruchów skrętnych kolana - choć ja bym tego nie powiedziała...
Najbardziej mnie jednak interesuje, co dalej z rowerem. Mam nadzieję, że po tych trzech tygodniach będę mogła zaryzykować jakąś przejażdżkę po płaskim na niskiej przerzutce i wysokim siodełku...



Popłynęli koledzy w rejs...

Sobota, 23 lipca 2011 | dodano: 23.07.2011

...a raczej pojechali w trasę. Dzisiaj Storm i Gemsi opuścili Szczecin, do którego uprzednio przetransportowali swoje rowery i ciała, a ja siedzę w domu na przymusowym bezrowerzu i... rozkoszuję się faktem, że w poniedziałek... (ci, co mają wiedzieć, wiedzą), jupiii! :D
Ale, żeby nie było tak różowo: moje kolano nadal skutecznie uniemożliwia mi realizowanie rowerowej pasji i działania zmierzające do powstrzymania efektu jojo (ale na szczęście mogę pływać, więc planuję wykupić sobie karnet na basen). A było tak. W ubiegłą sobotę jechałam na imprezę do kolegi i postanowiłam spróbować wsiąść na rower. Wzięłam go do tramwaju i przejechałam nim odcinek od hal Banacha na Okęcie. Niby OK... ale potem w trakcie imprezy kolano zaczęło boleć. A w nocy z soboty na niedzielę rozbolało na dobre, i to tak, że nie mogłam sobie znaleźć żadnej dogodnej pozycji. Dlatego też zdecydowałam, że zgodnie z radą Storma pojadę do szpitala na Lindleya, nie czekając do USG, które miałam zaplanowane na wtorek.
W szpitalu lekarz obmacał mi nogę i wysłał na RTG. Wreszcie, bo na Solcu mi nie chcieli go zrobić, chociaż latałam tam z tym kolanem chyba z 5 razy. Zdjęcie oglądał inny lekarz i nie stwierdził nic niepokojącego w kościach, ale powiedział, że to normalne, że przez jakieś 6 tygodni boli i tak samo jak ci z Solca zalecił żel i zimne okłady. Musiałam się dopytywać o to, co ja w końcu w tym kolanie mam, na co usłyszałam, że naderwaną torebkę stawową. Gdy zapytałam: "Mam nadzieję, że nie będzie potrzebne żadne usztywnienie?", odpowiedział: "Gdyby było potrzebne, już dawno miałaby pani je założone". No, nie byłabym tego taka pewna...
Minęły 2 dni i nadszedł czas na długo oczekiwane USG. Po pracy wsiadłam w samochód i mając pół godziny próbowałam się przedrzeć z Ochoty na Grochów. Niestety na Filtrowej natrafiłam na zablokowaną z powodu wypadku jezdnię... no i problem. Z powodu tych zawirowań spóźniłam się na USG 10 minut i lekarka nie chciała mnie już przyjąć, a gdy się dowiedziałam, że następny wolny termin ma za 2 tygodnie, nie wytrzymałam. Szlag mnie po prostu trafił. Żeby nawet prywatna służba zdrowia miała pacjentów tak głęboko w DUPIE?!



A miało być tak pięknie...

  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 9 lipca 2011 | dodano: 09.07.2011

Niedawno na forum Warszawskiej Masy Krytycznej została powołana do życia nowa inicjatywa pod nazwą Letni Masowy LajtRower V25, w dwóch wariantach - dziennym i nocnym. Jest ona skierowana do osób preferujących spokojne tempo do 25 km/h. Ponieważ przejazdy w ramach LR odbywają się w dni powszednie, udział w dziennych jak dla mnie odpada, a nocne wchodzą w grę tylko w piątek. Toteż pojechałam sobie wczoraj na Plac Zamkowy, gdzie o 22.00 miała zebrać się ekipa. Siedzę, siedzę i nic. Po Placu kręci się trochę rowerzystów, ale żaden z nich nie przyjechał tam z tą samą intencją co ja...
Wtem dostrzegam dwa silne światła rowerowe pędzące w moją stronę. Ani chybi to ktoś z "naszych"! Jak się okazało, była to "loża szyderców", a nie uczestnicy wczorajszego LR ;) Dowiedziałam się, że w ciągu dnia organizator inicjatywy edytował swój post w temacie LR i napisał tam, że impreza z powodu złej pogody odwołana. Tym sposobem nie miałam szans się dowiedzieć o tym, że piątkowy LR się nie odbędzie... w dodatku odwołanie przejazdu okazało się bez sensu, bo o 22 pogoda na rower była akurat wymarzona. I taka zresztą miała być wg prognoz ICM, ale organizator zapewne tego nie sprawdził...
Wobec tego postanowiłam pojechać do Korsarza i załapałam się na półtora seta koncertu Mordewindów. Spotkałam przy okazji sporo znajomych i przyjaciół, było wspaniale. Po koncercie miałam jeszcze ochotę pośmigać trochę po Warszawie na rowerku, ale uznałam, że wolałabym się jednak wyspać.
Niestety jednak nie było mi to dane, ale o tym za chwilę. W drodze powrotnej przydarzyło mi się coś, czego bym się nie spodziewała w najśmielszych snach: przy trasie W-Z shaltowała mnie policja ;D Cuda na kiju! Na szczęście chodziło tylko o rutynowy rzut oka na mój jednoślad, czy ma całe wymagane prawem wyposażenie, co trwało ze trzy sekundy, po czym zostałam puszczona dalej.
Położyłam się spać, nastawiwszy budzik na 10.00, z zamiarem skorzystania z uroków dnia wolnego. A tu nagle o 6.00 budzi mnie dość konkretny ból prawego kolana. Jak, skąd i po co - nie mam pojęcia, wszak to kolano akurat najmniej ucierpiało w opisanym w poprzednim poście wypadku; ot - trzy marne, blade siniaki i to wszystko. Poleżałam z godzinę i pokuśtykałam do szpitala. Na miejscu musiałam poczekać na lekarza, bo był akurat na obchodzie, więc poszłam sobie kupić gazetę, ale nie byłam w stanie czytać, tak mnie to cholerne kolano rwało. W końcu przyszedł lekarz, obmacał kolano i orzekł, że nie jest to stan zapalny, tylko reakcja na przeciążenie stawu (w końcu na drugi dzień po wypadku znów wsiadłam na rower, a przez ostatni tydzień narobiłam - jak na rekonwalescentkę - w huk kilometrów po mieście) i że - cyt.: "kolanko musi odpoczywać". Czyli co najmniej przez weekend nici z roweru, a rozsądniej by było w ogóle go sobie odpuścić do czasu zaniknięcia obrzęków.
Nic, tylko się czerstwą bułka pochlastać ;)



Nauka fruwania

Piątek, 1 lipca 2011 | dodano: 05.07.2011

Mogę być z siebie dumna. Po raz pierwszy w życiu zrobiłam OTB (+10 pkt. do cyklozy) ;)
A było tak. Piątek 1 lipca, godzina plus minus 21.40, jadę sobie ulicą Dobrą. Jest już ciemno, siąpi deszcz. Nagle czuję, że zawadzam o coś rowerem, czy może kapotą przeciwdeszczową, nie wiem... zdążam jeszcze kątem oka dostrzec, że jest to bagażnik rowerowy zamontowany na kufrze zaparkowanego na chodniku samochodu. I bęc! - ląduję "na śledzia" na jezdni, wykonawszy uprzednio widowiskowy lot ponad kierownicą (over the bar = OTB). Najwidoczniej właścicielowi feralnego auta bardzo zależało na tym, bym nauczyła się fruwać... Ale nic z tego. Klapnęłam na mokrej jezdni i wbiłam się w asfalt twarzą, a dokładnie brodą i nie stanowiącym części twarzy daszkiem od kasku. Całe zdarzenie widział mężczyzna stojący obok, kto wie, czy nie był on przypadkiem właścicielem tego auta, bo gdy wróciłam w miejsce zdarzenia po odprowadzeniu roweru do domu, samochodu już nie było.
Mniejsza z tym. Facet podał mi chusteczkę, którą wytarłam zakrwawioną brodę, następnie odprowadziłam rower i pobiegłam do szpitala na ostry dyżur. Prześwietlono mi rękę, lewe kolano i głowę, a potem wypisano kwity, że mam podejrzenie złamania kości łódeczkowatej. Zapakowali mi rękę w opatrunek, na szczęście nie gips, i wypuścili na wolność.
Dziś, po czterech dniach po wypadku, ręka ma się całkiem nieźle. Jestem tylko poharatana i mam potężnego siniaka na kolanie.
A teraz będzie apel, a właściwie dwa. Jeden (1) do właścicieli aut, drugi (2) do rowerzystów.
1. Jeśli macie coś na kufrze samochodu, zdemontujcie to, gdy tenże stoi na parkingu, bądź oznaczcie wystające elementy czerwoną szmatą.
2. Nie jeźdźcie zbyt blisko prawej krawędzi jezdni, zawsze można trafić na jakąś niespodziankę typu właśnie jakieś wystające żelastwo albo otwierające się z nagła drzwi samochodu stojącego na parkingu.
Szerokości!