Nie pedałuj bez sensu!
-
DST
46.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Mało kto chyba czyta to moje pisadłowanie, ale może się mylę? Jeśli się mylę, to znakomicie, więcej osób się dowie o pewnej szlachetnej akcji, w której biorę udział. A o co chodzi?
Mam znajomego, który przewodzi fundacji Tour de Fundacja, opiekującej się niepełnosprawnymi dziećmi. Tenże znajomy też jeździ na poziomce. I jest niepełnosprawny. Ale to nie jest istotne. Istotne jest to, że TdF bierze udział w rywalizacji o 100 000 zł na realizację swoich projektów. Rywalizacja polega na tym, że rowerzyści wypedałowują kilometry, które pozbierane do kupy windują Tour de Fundację w rankingu organizacji walczących o te 100 000 zł. Im więcej kilometrów, tym większa szansa na wyjęcie tej kuszącej sumki.
Tu Was zachęcam, namawiam, naciskam w sprawie zainstalowania darmowej aplikacji "OdLOTTOwa jazda" (można ją pobrać ze sklepu Google Play/AppStore/skądkolwiekbądź) i używania jej. Jak się zarejestrujecie, wybierzcie organizację, której będziecie pomagać - czyli Tour de Fundacja. Nawet jak jedziecie do pobliskiego kiosku po fajki, włączcie aplikację. Każdy kilometr jest na wagę złota!
Żeby nazbierać trochę kilometrów, pojechałam na moją działkę. Po drodze odkryłam, że wzdłuż ul. Nadwiślańskiej od miejsca, w którym kończy się rozpierducha związana z rozbudową południowej obwodnicy Warszawy, mniej więcej do Biedronki ciągnie się prawie gotowa, piękna, asfaltowa ścież... znaczy się droga dla rowerów! Potem trzeba się trochę pomęczyć, jadąc szosą, a potem przeskakuje się na lewą stronę na już gotową ścież..., znaczy się drogę dla rowerów.
A powrót mimo mordewindu przez całą drogę był ekspresowy! 20 km pokonane w 1 godz. 4 min. Dawać mnię tu natentychmiast brawa, czerwone dywany rozwijać! He he :-)
I nie zapomnijcie zainstalować i UŻYWAĆ "OdlLOTTOwej jazdy"!
Powrót ze zlotu
-
DST
40.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ostatni dzień mojego ulubionego miesiąca... Niby lato dopiero się zaczęło, dni jeszcze są długie, a ja już czuję, że ten czas szybko zleci i nastanie ta cholerna jesień i równie paskudna zima. Ale nie czas o tym myśleć. Tego dnia słońce solidnie przygrzało. Nie chciało mi się pedałować całą drogę ze Spały do Warszawy, zresztą w powietrzu panował piekarnik, więc zdecydowałam, że pojadę do Koluszek, a tam wsiądę do pociągu nie byle jakiego. Tu polecam całym sercem Łódzką Kolej Aglomeracyjną: za jedyne 25 zł pojedziecie z Warszawy do Łodzi albo odwrotnie, rower przewieziecie za darmo.
Drugi dzień zlotu: Zalew Sulejowski - Niebieskie Źródła - Skansen Rzeki Pilicy
-
DST
40.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tego dnia popedałowaliśmy do Tomaszowa Mazowieckiego, a następnie nad Zalew Sulejowski. Miałam okazję po raz drugi w życiu stanąć w pobliżu tamy - pierwszy raz byłam tam we wrześniu 2017 r., gdy z Dziaśkiem jechaliśmy do Poznania. Bardzo miło wspominam tamtą wycieczkę i chętnie bym jeszcze odbyła taki trzydniowy wypadzik.
Potem pojechaliśmy zobaczyć rezerwat Niebieskie Źródła:
A następnie zwiedzić Skansen Rzeki Pilicy:
Można tu się wiele dowiedzieć o pracy dawnych młynarzy, zobaczyć narzędzia, którymi się posługiwali, a także miniatury młynów. Są też eksponaty militarne, kolejowe, a nawet... carski kibelek. :-)
Po zwiedzaniu skansenu wróciliśmy na Niebieskie Źródła - jadąc gruntową drogą wzdłuż rzeczki, dojeżdżało się do Karczmy Flisackiej, gdzie zjedliśmy obiad. Znowu rybka, jednak nie tak dobra jak ta we Fryszerce.
A potem powrót przez Tomaszów i bardzo malowniczą ścieżką rowerową do Spały. I na koniec tradycyjnie ognisko, tym razem pożegnalne... Za szybko się kończą te zloty, za szybko...
PS W przyszłym roku, jak Bóg da i partia pozwoli, moja "kolekcja" rowerów wzbogaci się o prawdziwą petardę! Wstępna gadka z jej potencjalnym twórcą już za mną. :-)
Pierwszy dzień zlotu: śladami Hubala
-
DST
50.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wieczorem poprzedniego dnia nadeszła ta jeszcze gorsza wiadomość, o której pisałam w poprzedniej relacji, toteż na trasę pierwszego dnia zlotu wyruszałam w podłym nastroju.
Ale wracajmy do tematu. Pogoda na rower była idealna - słonecznie, ale bez wysokich temperatur (momentami było mi wręcz zimno, nastawiłam się na upały i nie wzięłam na drogę nic z długim rękawem ani nogawkami). Najpierw pojechaliśmy nad Pilicę, gdzie zrobiliśmy krótki postój - tak krótki, że gdy poszłam tam, gdzie król piechotą, to w tym czasie grupa pojechała dalej beze mnie. Na szczęście nie byłam jedyną osobą, która się zagapiła, chwilę po tym, jak ruszyłam samotnie w dalszą drogę, napatoczył się Drzimi. A potem napatoczył się samochód, którego kierowca poinformował nas, że widział po drodze grupę. No to pognaliśmy z Drzimim jej śladem. Pozostali czekali na nas na skrzyżowaniu i potem już razem pojechaliśmy do Studziannej (Studzianny?), gdzie jest sanktuarium Matki Bożej Świętorodzinnej. Byłam tam już kiedyś w ramach rowerowej pielgrzymki do Częstochowy.
Potem udaliśmy się na miejsce, w którym zginął major Henryk Dobrzański "Hubal":
A następnie na obiad do miejscowości Fryszerka, w której mieści się jadłodajnia rybna. Gorąco polecam to miejsce! Pyszna rybka wprost z wody rzucona na patelnię, świeżutka, w chrupiącej panierce - palce lizać!!!
Po obiedzie jeszcze kilka(naście?) kilometrów pedałowania i znaleźliśmy się w Spale. Część zlotowiczów postanowiła pojechać jeszcze do wsi Jeleń, gdzie się znajduje bunkier kolejowy z czasów II wojny światowej, niezagospodarowany w przeciwieństwie do tego w Konewce. Ja już byłam zmęczona i zdołowana tym mailem z wczoraj, więc mi się nie chciało jechać. Tomo zaproponował, byśmy skoczyli tam samochodem, w ogóle okazał mi mnóstwo serducha w tej przykrej sytuacji. Gdy dotarliśmy na miejsce, grupa już kończyła zwiedzanie i zbierała się do odjazdu. Weszliśmy więc do tego bunkra sami, a tam ciemności egipskie. Bez latarki ani rusz, na szczęście ją mieliśmy. Pod koniec tunelu nasze kroki odbijały się echem, miałam wrażenie, że ktoś tam jest oprócz nas. Brrr.
Na końcu tunelu wyszliśmy przez mały prześwit i wróciliśmy już zewnętrzną stroną. Bunkier jest porośnięty dywanem mchu, a rosnące obok drzewa płożą się po nim, wrastają w beton, klimat jak z Tolkiena. Super!
Wracając, spotkaliśmy wracającą na rowerach ekipę, było zabawnie, bo co poniektórzy ścigali się z nami, zajeżdżali drogę, było z czego się pośmiać. A wieczorem ognisko nad Pilicą. Gdy z niego wracaliśmy, w zagajniku obok nagle rozległo się ostrzegawcze CHRUM! - dzik chrumka znacznie głośniej od zwykłej świni i jest znacznie mniej przyjemny niż ona :-)
Na XII Zlot Rowerów Poziomych
-
DST
150.00km
-
Teren
15.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tego dnia wstałam o zupełnie niechrześcijańskiej godzinie, czyli ok. 5.30, bo miałam ambicje dotrzeć do Spały na 15.00 - na ten dzień była zaplanowana króciutka przejażdżka do Konewki. Wyruszyłam o 6.20 najpierw w kierunku Piaseczna. A tam po drodze niespodzianka - już po obu stronach ul. Puławskiej, poczynając od okolic Służewca, jest ścieżka rowerowa, choć ta po lewej (w stronę południa) dopiero w budowie. Ale już da się nią częściowo pomknąć. Przed Piasecznem jednak ścieżka urywa się w szczerym polu i trzeba się przenieść na drugą stronę Puławskiej. No to zrobiłam to i natknęłam się na rowerzystę w masce z dwoma wielkimi pochłaniaczami po obu stronach - poczułam się jak na planie filmu post-apo :D W Piasecznie pierwszy sikustop na stacji benzynowej - i w dalszą drogę. Pojechałam przez Starą Iwiczną do Łbisk, bo miałam w planie częściowe skorzystanie z trasy Dziaśka - on jechał z Wilgi przez Warkę, więc wymyśliłam, że też pojadę do Warki, a dalej jego trasą. Jednak się okazało, że nadłożyłabym drogi, że heeej! W Łbiskach nawigacja skierowała mnie w prawo wprost w mordewind. No właśnie. Przyzwyczaiłam się do panujących przez cały czerwiec upałów i tego też się spodziewałam, a tu momentami było mi wręcz chłodno - no i ten wiaaaatr... Na szczęście głównie boczny, chociaż zdarzały się odcinki z mordewindem.
Gdzieś w jakiejś wiosce, której nazwy nie pamiętam, zrobiłam krótki popas i pojechałam do Grójca. A dalej przez Mogielnicę do Nowego Miasta nad Pilicą. To był najmniej przyjemny odcinek, dość ruchliwa droga wojewódzka. Po drodze napatoczył się Tomo jadący samochodem, zatrzymaliśmy się na krótką pogawędkę, dałam Tomowi plecak do bagażnika i już bardziej na lekko pojechałam dalej.
W Nowym Mieście postój i sprawdzenie maili z pracy, a tam przykra wiadomość, po której miała nadejść jeszcze gorsza.
Droga z Nowego Miasta była piękna. W czasie gdy nią jechałam, zadzwoniła Katrina, że już jest w Spale i że o 15.00 jest planowany wyjazd do Konewki. Okazało się, że Konewka jest po drodze, toteż zmieniłam ustawienia w nawigacji. W pewnym momencie Mapy.cz wpuściły mnie w maliny, to znaczy w las, i tam zgubiły sygnał. Jechałam dalej już na czuja i w pewnym momencie sygnał wrócił, uff! Wreszcie dotarłam do Konewki! Zatrzymałam się przy sklepie i nawet nie zdążyłam wypić kupionego tam napoju, kiedy nadjechała Katrina, a chwilę po niej reszta grupy. Pojechaliśmy już razem, by zwiedzić bunkier kolejowy z czasów II wojny światowej. A następnie pojechaliśmy do Inowłodza, gdzie obejrzeliśmy z zewnątrz romański kościół św. Idziego i ruiny zamku. A na koniec wisienka na torcie w postaci przejazdu do Spały piękną leśną ścieżką rowerową.
Tereny województwa łódzkiego są naprawdę cudne, o czym miałam się przekonać jeszcze bardziej kolejnego dnia. Niestety z tej wycieczki nie mam żadnych zdjęć poza tym jednym:
Patriotycznie
-
DST
66.64km
-
Czas
03:39
-
VAVG
18.26km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
W kwietniu 2014 r. zaczęłam biegać, a 21 czerwca tego samego roku
wystartowałam w swoim pierwszym biegu na 5 km - Biegu Palmirskim. Data
nie była przypadkowa, bo 21 czerwca 1940 r. w Palmirach rozstrzelano
m.in. polskiego olimpijczyka Janusza Kusocińskiego.
Obecnie z uwagi na problemy ze stawem biodrowym nie mogę biegać, więc niestety w tegorocznej edycji Biegu Palmirskiego nie wezmę udziału, ale jako że w boju biodro vs rower wygrywa rower, zapragnęłam w tym roku nawiedzić cmentarz wojenny w Palmirach, jadąc tam na mojej białej strzale. Planowałam ten wypad na 22 czerwca, ale mi się przypomniało, że ten dzień mam już zajęty, więc zupełnie spontanicznie wpadłam na pomysł: skoro nie mogę 22 czerwca, to pojadę dziś! Chwilę po 15.00 wsiadłam na rower i ruszyłam w stronę Kampinoskiego Parku Narodowego. Kiedy skręciłam z krajowej "7" w lewo, najpierw wpakowałam się w kocie łby, a później w piaszczyste leśne ścieżki. A wszystko to zawdzięczam cudownej nawigacji Mapy.cz!
Piach, piach i jeszcze raz piach. W większości na szczęście dało się tamtędy przejechać, ale w wielu miejscach po prostu grzęzłam, żując przekleństwa. W końcu jednak dotarłam do asfaltu i dojechałam do wsi Palmiry. Sprawdziłam w mapach Google, gdzie jest cmentarz i okazało się, że muszę dokręcić jeszcze ponad 5 km. No to w drogę. Do cmentarza prowadzi prosta asfaltowa droga, ta sama, którą biegłam 5 lat temu. Jadąc tą trasą, myślałam sobie: Jejku, to ja taki szmat drogi przebiegłam? :D Miałam wtedy czas nieco ponad pół godziny, do mety dobiegłam wykończona. W drogę powrotną do miejsca startu byliśmy odwożeni wojskowymi samochodami na pace, fajne doświadczenie. Ech, wspomnienia. Tak by się chciało znów móc biegać.
--
Tu można poczytać co nieco o tym tragicznym miejscu:
Większość ofiar spoczywających na palmirskim cmentarzu jest nieznana...
Wracać postanowiłam już wzdłuż "siódemki", spodziewałam się tam jakiejś opcji pozwalającej nie jechać samą szosą. Na szczęście obok biegła droga techniczna, ale dość mocno uczęszczana i miejscami wąska, zbyt przyjemnie się tamtędy nie jechało. Miałam wrażenie, że co cwańsi kierowcy postanowili skorzystać z tej drogi, by nie stać w korku, który miejscami się tworzył.
To ogólnie było bardzo dobre zakończenie weekendu. Teraz przede mną robota do porzygu, włącznie z Bożym Ciałem, więc rower tylko do i z pracy. Byle do zlotu rowerów poziomych. :-)
Biodro i inne sprawy
-
DST
12.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
No to już wiem, co z tym biodrem. A właściwie to wiem, ale nie wiem. ;-) Pojechałam przed pracą do przychodni odebrać wyniki rtg, który robiłam dzień wcześniej. A tam... "Struktury kostne miednicy i stawów biodrowych prawidłowe, szpary stawów biodrowych porównywalne bez zmian". Czyli wszystko OK, ale wcale nie jest OK, bo biodro po intensywniejszym użytkowaniu boli. Ki czort?
Gorzej przedstawia się sprawa szyjnego odcinka kręgosłupa: "Rotacja kręgów, zmniejszenie przestrzeni między kręgami (tu są podane numery kręgów, nie chce mi się sięgać do wyników, ale chodzi o dwa kręgi - przyp. Mak.), zaostrzenie wyrostków krawędzi haczykowatych na wys. C-4,5 i C-5,6". Cokolwiek to znaczy.
Rotacja kręgów oznacza, że kręgosłup skręca mi się wokół własnej osi. Za paręnaście lat niepotrzebny będzie pogo stick, jak będę chciała sobie poskakać. ;-)
No dobra, czas posnuć plany rowerowe! 27 czerwca czeka mnie trasa Warszawa--Spała i wycieczki na miejscu przez kolejne trzy dni, czyli zlot rowerów poziomych! Moje myśli krążą jeszcze wokół nowej na rowerowej mapie imprezy -- Cyklo Puszcza, która odbędzie się 18 sierpnia. Może jakimś cudem uda mi się wziąć w niej udział, bo Podlasie (start jest z Hajnówki) jest przepiękne, wymarzone na rower. Niestety nie ma jeszcze żadnych informacji o tym maratonie, nie znam dystansu ani trasy, więc mój udział nie jest jeszcze pewny.
A 24 sierpnia zaczynam urlop i jak co roku -- kierunek Czechy!
Kaszëbszczë pedałowanie po raz trzeci
-
DST
200.00km
-
Czas
10:50
-
VAVG
18.46km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Jak wczoraj wieczorem siedziałyśmy z
koleżanką w hotelowym pokoju w Kościerzynie (właściwie to
siedziała tylko Katrina, a ja leżałam), zagadał do mnie na
Messengerze nasz wspólny poziomkowy znajomy i zadał pytanie, co
słychać u K. A słychać było, jak pracują jej trybiki pomiędzy
uszami, bo akurat się zastanawiała, jak zacząć relację z Kaszebe
Rundy na Bikestats. I dziś, kiedy ja zasiadłam do spisywania
relacji, stanęłam w obliczu tego samego problemu: jak zacząć?
Właściwie to już zaczęłam. :-)
No więc w sobotę rano K.
przyjechała po mnie i mój rower, zapakowałyśmy się i ruszyłyśmy
w drogę. To była znakomita decyzja, żeby ruszyć jak najwcześniej,
bo już o 15.30 byłyśmy w Kościerzynie i poszłyśmy na suty
obiad, a potem musiałam pojechać do sklepu sportowego, by kupić
nowy licznik, bo stary mi się popsuł.
Po drodze złapała nas taka ulewa, że
samochody zamieniały się w amfibie. Schowałyśmy się pod dachem
myjni samochodowej, ale deszcz tak zacinał, że schronienie nie było
w 100% skuteczne.
Na szczęście ulewa wkrótce ustała,
i to tak, jakby ktoś w mgnieniu oka zakręcił kran.
Katrina pojechała do hotelu, a ja
miałam do załatwienia jeszcze jedną sprawę i spotkanie z
koleżanką, więc do bazy przyjechałam później. Kiedy montowałam
nowy licznik do roweru, nadjechał Mikrobi (już zaczęłam się
zastanawiać, czy się nie wycofał... Z ekipy wypadły nam bowiem
dwie osoby, a M. dość długo się nie zjawiał). Pomógł mi uporać
się z licznikiem i pojechaliśmy jeszcze raz na rynek, by coś
podjeść.
W rezultacie spać się położyliśmy
po północy, a miałam ambicje, żeby ustalić capstrzyk na 22.00,
bo następnego dnia... „Godzina piąta minut trzydzieści, kiedy
pobudka zagraaaałaaa...”, czyli absolutnie niechrześcijańska
godzina, o której należało wstać, bo start w tym roku był
wcześniej - o 6.30.
W tym roku znów nam się udało
wystartować w pierwszej grupie. Start się nieco opóźnił, ale w
końcu ruszyliśmy w drogę. Ja od początku grzałam ile sił w
nogach, jak się potem okazało, zupełnie niepotrzebnie, bo szybko
się wypstrykałam z tych sił. A trzeba dodać, że w tym roku
zadanie miałam utrudnione z kilku powodów. Pierwszy i najważniejszy
jest taki, że w połowie stycznia nadwyrężyłam staw biodrowy i do
dziś mnie on boli - to już cztery i pół miesiąca! Nie mogę
biegać i zbytnio tego stawu forsować, ale na rowerze jeżdżę, bo
na krótkich dystansach, powiedzmy do 50 km, rower temu biodru nie
szkodzi, a ponadto nie lubię, jak mnie coś ogranicza. Inne powody
to pewne niedostatki techniczne w moim rowerze i mój niewielki
„staż”, jeśli chodzi o dalsze wycieczki rowerowe w tym roku.
Wiadomo, biodro. I brak czasu też. Ale Kaszebe Runda musi być!
Na 30. kilometrze trasy był pierwszy
bufet - w Borsku. Tam spotkałam Katrinę, która przyjechała jakieś
10 min przede mną, a niebawem dobił do nas Mikrobi. Zjadłam
naleśnika, dwa kawałki wędzonej ryby i trzy kawałki ciasta. K.
rzuciła propozycję, abyśmy dalej jechali razem, ale wkrótce razem
jechaliśmy tylko ja i Mikrobi, a K. odpaliła rakietę i tyle ją
widzieliśmy.
Po kolejnych 30 kilometrach
osiągnęliśmy wieś Laska i zatrzymaliśmy się w tamtejszym
bufecie. W zeszłym roku, gdy dotarłam do Laski, praktycznie nie
było już co zjeść, wszystko przetrzebione przez „szoszonów”.
A tym razem zostało nawet sporo ciasta i arbuza. A tu po chwili
nadciągnęła... Katrina. Okazało się, że między Borskiem i
Laską jest jeszcze jeden bufet, który... przegapiliśmy. Fajnie się
tak jedzie i gada, kilometry nie wiadomo kiedy nawijają się na
koła. A i coś przegapić łatwo. Ale i tak bym się nie
zatrzymywała na tym bufecie w Leśnie.
Skoro to Laska... to musi być i laska. ;-)
Ruszyliśmy w trójkę w dalszą trasę,
ale znów się rozdzieliliśmy, Mikrobi został gdzieś z tyłu, a
Katrina wypruła do przodu. O tym, że zgubiłam Mikrobiego,
zorientowałam się, kiedy trasa odbijała z tego odcinka ze ścieżką
rowerową i zakazem jazdy rowerem (zawieszonym na dzień Kaszebe
Rundy) w lewo w malowniczą wąską dróżkę przez las. Potem
wyjeżdżało się na drogę główną w miejscowości Babilon i tą
drogą (której nie cierpię, bo jest zbyt ruchliwa) jechało się
niemalże do Bytowa, z „dużym” (obiadowym) bufetem w Lipnicy po
drodze. Tam właśnie spotkałam Katrinę. Kiedy zsiadałam z roweru,
niemal stanęły mi świeczki w oczach - biodro zaczęło protestować
mniej więcej od 50. kilometra, ale dopiero jak zsiadałam z roweru,
to poczułam je na maksa. Praktycznie cały czas robotę robiła
lewa, sprawniejsza noga. Taki ze mnie w ogóle osobliwy twór, że
niby jestem praworęczna, bo piszę prawą, ale dużo silniejszą i
bardziej umięśnioną mam lewą stronę ciała, ponadto są
czynności, które potrafię wykonać tak samo sprawnie zarówno
prawą, jak i lewą ręką, a niektóre w ogóle robię tylko lewą,
bo prawą nie umiem.
Ale wróćmy do meritum. Na obiad był
ryż z takim samym sosem z rodzynkami jak w zeszłym roku. Nie lubię
ryżu, ale opędzlowałam całą michę tej brei, całe szczęście,
że to nie kasza gryczana.
Kiedy już się zbierałyśmy do
odjazdu, nadjechał Mikrobi i zameldował, że za nim chyba nie
jedzie już nikt.
Ruszyłam w dalszą drogę, niebawem dogoniła
mnie K. i tak sobie jechałyśmy razem aż do skrętu w prawo na 140.
kilometrze trasy. Tam zaczęła się już bardziej pagórkowata i
zdecydowanie bardziej atrakcyjna od tej drogi na Bytów część
trasy. Ledwie ujechałyśmy jakiś niewielki odcinek od tego zakrętu,
a tu dogonił nas Mikrobi. Tak sądziłam, że po tym obiedzie
dostanie szwungu i nas dogoni. K. żartowała, że pewnie najadł się
grochówki.
Górki, pagórki, jeziorka, lasy,
wiatrołomy i beznadziejna momentami nawierzchnia - tak wyglądało
kolejne 40 km trasy. Jechaliśmy już całą trójką razem, gadając
po drodze. Co się oddaliłyśmy z K., M. nas po chwili doganiał, aż
powiedziałam, że zaraz mu odetnę tę kroplówkę z grochówką.
Wreszcie osiągnęliśmy bufet w Półcznie. Chciałam go ominąć,
ale K. mnie namówiła, żeby na nim stanąć - i warto było, bo
były tam lody. :-) Zsiadając z roweru, znów jęknęłam z powodu
tego cholernego biodra. Przy okazji, na słupie przy tym bufecie
wisiała tablica z napisem „Punkt rozpłodowy ogiera rasy
sztumskiej” - organizatorzy zadbali o wszystko co do detalu. :-D
Pozostałe bufety postanowiłam już
ominąć. Chciałam zaoszczędzić na czasie, bo się obawiałam, że
przez to biodro nie zdążę na metę, która była czynna do 18.00.
Przed nami był jeszcze najbardziej hardkorowy podjazd, tam, gdzie
zwyczajowo gra kapela, ale tym razem zwinęła się już wcześniej i
nie było nam dane jej usłyszeć...
W Sulęczynie K. i M.
zjechali do bufetu, a ja poturlałam się dalej. W Stężycy za
zakrętem postanowiłam poczekać na pozostałą dwójkę, która
wkrótce dołączyła i ostatnie 10 km pokonaliśmy już razem,
osiągając metę ok. godz. 17.30.
A na mecie tradycyjnie medal,
zimne piwko i dyplom. I oczywiście szama. I posiedzenie na rynku pod
parasolami i dzielenie się na świeżo wrażeniami.
Bo Kaszebe
Runda to niezapomniane przeżycie! Udział w niej już się stał
moją tradycją. Jak Bóg da i partia pozwoli, może w przyszłym
roku nieco poprawię mój czas... Może biodro będzie w lepszej
formie - oby, bo mnie już niemiłosiernie wkurza to, że boli już
tyle czasu. No i może rower też będzie w lepszym stanie. :-)
Triumf Makenzi i antybohater dnia, czyli prawy staw biodrowy na pierwszym planie.
Jasne pełne w pełni zasłużone!
Tercet Wielce Egzotyczny. Od lewej: Katrina "Znikający Punkt", autorka niniejszej relacji i Mikrobi "Mr Grochówka".
PS Do Dziaśka: Co roku się
odgrażasz, że weźmiesz udział w Kaszebie, no to teraz już nie ma
bata, za rok jedziesz z nami! :-)
Wycieczka do Wilgi - dłuższa, niż planowałam
-
DST
120.00km
-
Sprzęt Grzesznik (a.k.a. duży zielony)
-
Aktywność Jazda na rowerze
W tę słoneczną i upalną niedzielę wybrałam się na wycieczkę do Wilgi w celu pochwalenia się Dziaśkowi moim (już nie takim) nowym rowerkiem i miłego spędzenia czasu w dobrym towa... ee... rowerzystwie. O 10.00 zatem wyruszyłam w kierunku Gassów, aby przedostać się promem na drugą stronę Wisły. Dziasiek też miał ruszyć od siebie o 10.00 i mieliśmy się spotkać na trasie, ale nie spodziewałam się, że będzie już na mnie czekał od dobrego pół godziny w Gassach. Po drodze zatrzymałam się na chwilę w Konstancinie przy dawnej wytwórni papierów toaletowych (które bywają naprawdę wartościowe zwłaszcza gdy są towarem deficytowym), chusteczek do nosa itp. Metsä Tissue. Zrobiłam sobie tam pamiątkowe selfidło - oto i ono:
W miejscu tym onegdaj pracował doktorower, który ogarnia rozmaite problemy moich rumaków, jeżeli takowe wystąpią.
W końcu dotarłam do promu, a tam już na mnie czekał Dziasiek. Pojechaliśmy do Karczewa do sklepu (otwartego pomimo święta Matki Boskiej Nieczynnej), gdzie zaopatrzyłam się w bułki i parówki, a następnie kawałek drogą wojewódzką 801, z której zboczyliśmy w kierunku wiosek Siedzów i Mariańskie Porzecze. Po drodze złapał nas deszcz, a że nie miałam nic przeciwdeszczowego, z nadzieją wypatrywałam jakiegoś miejsca, w którym można by było ten mokry armagiedon przeczekać. I znalazłam:
(fot. Dziasiek)
Deszcz popadał może z 15 minut i w końcu dotarliśmy do Wilgi. Po szybkim załatwieniu przez Dziaśka ważnych spraw udaliśmy się na kąpielisko. Jako że jest lato, i to wyjątkowo piękne, bo wyjątkowo ciepłe (cudownie!), to nie wyobrażam sobie nie skorzystać z tego dobrodziejstwa natury, jakim jest woda, w której można się kąpać. Plażowanie przeplatane pływaniem to (bez)czynność, którą uwielbiam na równi z jazdą rowerem.
Akwen "Morskie Oko" w Wildze
Kiedy już zakończyliśmy wodne szaleństwo, dołączył do nas Mototramp.
Pojechaliśmy razem do "city", aby coś zjeść, i o 18.30 ruszyliśmy w drogę powrotną. Zapowiadał się długi powrót, bo się okazało, że linia kolejowa jest w remoncie i nie jeżdżą pociągi, najbliższa możliwość "wsiąścia" do pociągu nie byle jakiego jest w Pilawie, 30 km od Wilgi. Pierwotnie miałam jechać właśnie do Pilawy, ale Mototramp podkusił, żebym wracała rowerem do samej Warszawy, bo do Pilawy jest połowa dystansu. Dziaśka nie trzeba namawiać na takie wycieczki, a i ja miałam ochotę zrobić porządną trasę, więc decyzja była szybka i jednoznaczna.
Mototramp towarzyszył nam do Osiecka, dalej pojechaliśmy już sami. Trasa była piękna, niby to Mazowsze takie nudne i płaskie, a tu się okazuje, że wcale nieprawda.
Całkiem niedaleko od Warszawy, w promieniu 50-60 km można znaleźć naprawdę ładne widoki, porządne asfalty, ciszę i spokój gasnącego dnia. Tak w ogóle to ja tak cholernie nie chcę mieszkać w Warszawie, ciągnie mnie do przyrody, lasu, wody, od dziecka marzę o tym, by mieszkać na wsi. J**ć miasto!
Do Warszawy dotarliśmy ok. 23.15, Dziaśka czekał jeszcze powrót do Wilgi, a ja popedałowałam do domu.
A tymczasem już za tydzień (bo opis tej wycieczki sporządzam z tygodniowym poślizgiem) będziemy już w drodze do Czech! Nie mogę się doczekać!!!
Warnija 2018: patelnia i pagóry
-
DST
160.00km
-
Sprzęt Grzesznik (a.k.a. duży zielony)
-
Aktywność Jazda na rowerze
W przeddzień wiosennego brevetu w
Pomiechówku gadałam z jednym takim Mirkiem i tenże Mirek namówił
mnie na start w jeszcze młodej warmińskiej imprezie rowerowej –
Warnija 2018 (była to druga edycja). Toteż dzień przed rzeczoną
imprezą pojechałam do Olsztyna, gdzie miałam nocleg, ale wcześniej
chciałam się wykąpać w jeziorze, więc wyruszyłam w drogę już
rano. Pobyt nad jeziorem był cudowny, spędziłam czas tak, jak
lubię najbardziej: plażing & smażing przeplatany pływaniem i
doprawiony lekturą. Temperatura powietrza wynosiła 27 st. C, a woda
25 st. C, wchodziło się do niej jak do zupy... Rewelacja!!! Jeziora
leżące w granicach Olsztyna to rzecz, której cholernie temu miastu
zazdroszczę.
Na zakończenie błogiego lenistwa na plaży
zamówiłam sobie pizzę, a w międzyczasie wpadł mi do głowy
pomysł, by jeszcze tego dnia odebrać pakiet startowy na Warniję.
Dywity, skąd ruszał maraton, leżą 8 km od centrum Olsztyna, więc
spokojnie dałoby się upiec jeszcze jedną pieczeń na tym samym
ogniu. Czekając na pizzę, sprawdziłam, do której jest czynne
biuro zawodów – było czynne do 20, a była już 19.20, kiedy
dostałam do swoich rąk pizzę. Jeszcze nigdy nie jadłam pizzy w
takim tempie: placek o średnicy 40 cm pochłonęłam w 10 minut! A
potem rura, co koń mechaniczny wyskoczy, do Dywit. Zdążyłam chyba
5 minut przed zamknięciem biura, chociaż de facto biuro było
czynne dłużej i wcale nie musiałam się z tą pizzą tak
spieszyć.
W dniu maratonu rano dosiadłam Grzesznika i kilka
minut po 8.00 wyjechałam na trasę. Od początku było pagórkowato.
Pierwszy punkt kontrolny był na rynku w Biskupcu, ale trochę
trwało, zanim go namierzyłam, nie obyło się bez map Google (swoją
drogą te mapy są do niczego, ssie zarówno nawigacja rowerowa, jak
i samochodowa). Do punktu dotarłam jako ostatnia, zresztą się
spodziewałam, że tak będzie – uczestników było mało i ja
jedyna na poziomce. Reszta to szosowe cyborgi.
W punkcie pogadałam chwilę z obsługą,
zjadłam bułkę i kawałek arbuza, dwa kawałki arbuza wzięłam też
sobie na drogę. Potem coś mnie zaczął lekko pobolewać żołądek,
czyżby arbuz mi szkodził?... Ostatnio stwierdzam, że tak jak nigdy
dotąd nic mi nie szkodziło, tak teraz... No niestety, PESEL robi
swoje.
Kolejny punkt był w Bisztynku, dokąd
się jechało przez Reszel. Żar lał się z nieba, a ja czułam, że
mnie powoli zaczyna rozkładać na łopatki. Kocham lato i wysokie
temperatury, ale wysiłek fizyczny w wymagającym terenie w taki
skwar to nic dobrego.
Kiedy dotarłam do punktu, było...
zamknięte. Pojechałam więc dalej, do Stoczka Klasztornego. Byłam
tam już kiedyś, w 2001 r., też na rowerze, z tym że jeszcze na
pionowcu. Tam na szczęście punkt jeszcze działał.
Kolejny
punkt to Jeziorany. Odcinek Stoczek–Jeziorany to chyba najgorszy
asfalt na całej trasie. Popękany, powybrzuszany, dziękowałam Bogu
za pełną amortyzację w rowerze ;-) Do tego jeszcze był podtopiony
przez palące słońce i przedzierałam się przezeń jak przez gęstą
zupę, jechałam jak po gumie do żucia...
Punkt przy Domu Pomocy
Społecznej w Jezioranach był najlepiej zaopatrzony jeśli chodzi o
coś do wszamania. Były aż trzy rodzaje ciasta, dostałam też
zapasy na drogę. Poziomka wzbudziła duże zainteresowanie
pensjonariuszy, jeden przez drugiego chcieli też mi pomagać,
spotkało mnie tam bardzo ciepłe przyjęcie.
Zostało mi już
tylko 30 km do mety. Ruszyłam w kierunku Gradek, według rozpiski we
Frączkach należało skręcić w prawo, to skręciłam w to prawo,
ale jak wylądowałam w Studziance, to pojęłam, że coś jest nie
tak. Albo błąd w rozpisce, albo skręciłam na niewłaściwym
skrzyżowaniu. Ale mniejsza o to. Zawróciłam i pognałam przed
siebie, było cały czas z górki i dopiero teraz zobaczyłam, jaki
podjazd pokonałam i jaka jest różnica w czasie pokonania tego
odcinka pod górę i z góry.
Za Frączkami z naprzeciwka
nadjechał samochód z Mirkiem i jeszcze jednym gościem w środku.
Widocznie zaniepokojeni, że tak długo mnie nie ma, pojechali mnie
szukać. Przez jakiś czas mi towarzyszyli w drodze, potem wypruli do
przodu i zatrzymywali się co jakiś czas, by na mnie poczekać. A ja
już tylko marzyłam o tym, żeby wreszcie dojechać, a tu kręcę,
kręcę, a końca nie widać...
Wreszcie Dywity! No kurde, gdzie
ta meta? Jest w końcu skręt w kierunku stadionu! A po mecie... ani
śladu. Zwinęła się 1 godz. 40 min przed moim przyjazdem. Ale
medal na pamiątkę dostałam, i dwa opakowania zimnego makaronu.
Czy jednak to, że się nie wyrobiłam w regulaminowym czasie, to
powód do zmartwienia? Absolutnie nie. Całą trasę, 160 km,
przejechałam – w piekielnym skwarze, więc nie dziwota, że trochę
brakło sił. Odnosiłam chwilami wrażenie, że maratony lepiej mi
się jeździ na dużym białym niż na Grzeszniku, ale przejadę na
nim testowo jesienny Pomiechówek, będzie niższa temperatura,
będzie też lepsze porównanie.