Nowe oblicze Grzesznika
-
DST
20.00km
-
Sprzęt Grzesznik (a.k.a. duży zielony)
-
Aktywność Jazda na rowerze
Grzesznik był u spowiedzi... tfu... u doktorowera i obecnie prezentuje się tak:
Docelowo poddupnik zostanie pomalowany, najbardziej bym chciała na czarno, ale doktorower proponuje na srebrno... No nie wiem, kolorem bardzo odstaje od reszty i estetycznie też sprawa jest dyskusyjna, ale najważniejsze, by było wygodnie i by cztery litery się nie pociły.
Jak widać, wreszcie jest nowa, dająca się normalnie trzymać kierownica. Wykonana z... leżaka. Wymianie uległy manetki, kaseta, zębatki, łańcuch, zmienione też zostanie przednie koło na takie bez prądnicy i z normalną obręczą, tu jest stożkowa, wymagająca długiego wentyla w dętce. O ile z dostaniem takiej dętki do koła 26'' nie jest wielkim problemem, tak z 20'' już kicha.
Przed nami testy na krótszych dystansach, a wkrótce i na dłuższej trasie - 4 sierpnia czeka nas maraton rowerowy "Warnija 2018", który chcę połączyć z wycieczką do znajomego, razem będzie 200 km. I wreszcie Czechy!
A tymczasem... Na rok 2019 planuję coś extra. Mam cichą nadzieję, że Dziasiek i może ktoś jeszcze da się na to namówić. Za rok kończę czterdziechę i chcę w tym roku doświadczyć maksimum fajnych rzeczy. Urodziny mam w sierpniu, ale obchody rozciągam na cały rok. Jaram się jak ongiś most Łazienkowski i KURDE to się musi udać!!!
Nowy
-
DST
3.30km
-
Sprzęt Grzesznik (a.k.a. duży zielony)
-
Aktywność Jazda na rowerze
Od kilku godzin jest MÓJ <3 Więcej nie napiszę. ;-)
Pierwsza jazda po dwóch tygodniach
-
Sprzęt mały czerwony
-
Aktywność Jazda na rowerze
Musiałam szybko coś załatwić nieopodal domu, a że piechotą bym nie zdążyła, to wyciągnęłam rower (mały czerwony). Dystans króciutki, razem 1 km, ale plecy... wiem, że je mam. Czyli nie jest idealnie.
Do moich dolegliwości doszło jeszcze coś w rodzaju skurczu, chwilami mrowienia, w prawej łydce, który mnie trzyma praktycznie cały czas, ale jest odczuwalny tylko jak siedzę. Cholera wie co to jest. Żylak(i)? Nie sądzę, bo pod palcami nie jest nic wyczuwalne, nie ma też przebarwień skóry. Jakieś inne problemy z krążeniem? Bardzo możliwe. Jestę wielorybę, mam siedzącą robotę, obciążenie genetyczne związane z układem krążenia (choroby serca i takie tam). Trochę to jest uciążliwe. Myślalam, że może minie, ale to trwa już z tydzień.
Tymczasem duży biały już po przeróbkach, ale zobaczę go dopiero na zlocie, tj. 28 czerwca. Ale jest całkiem niewykluczone, że niebawem do mojej stajni dołączy nowy rumak!
Oprócz tego kilometra na poziomce jest jeszcze 9 km w nogach :)
Plan naprawczy czas start
-
DST
10.00km
-
Aktywność Chodzenie
Widzę, że tu jest potrzebny naprawdę kompleksowy plan naprawczy. Kręgosłup to nie wszystko. Koniec z żywieniem się byle badziewiem - po pracy poszłam na zakupy i przytargałam cały plecak pełen produktów, z których zamierzam sobie zrobić obiad na jutro i kolejne dni. Niestety ogranicza mnie to, że umiem ugotować trzy potrawy na krzyż, ale lepsze to niż dziadostwo albo energia kosmiczna, którymi się żywiłam przez tyyyyle lat...
Wczoraj przez przypadek znalazłam w sieci miejsce, w którym odbędę wizytę rozpoznawczą, a może i dalsze leczenie mojego pokiereszowanego kościotrupa. Zapisałam się na poniedziałek na 11 do fizjoterapeuty. A tymczasem bilans na dziś jest następujący:
-- ok. 10 km łącznie piechotą (do i z roboty)
-- kręgosłup: pobolewa
-- zewnętrzna krawędź prawej stopy: pobolewa
-- prawe biodro: po drodze do pracy - napieprza. W drodze z pracy - rozchodziło się i lekko ćmi.
W pracy trochę utykałam na prawą nogę, ale powrót był całkiem w porządku, słuchałam sobie po drodze Beyond The Black. BTW, lada dzień ukaże się ich nowa, trzecia płyta, już ruszyła przedsprzedaż, nie wiem, czy pojawi się w polskim empiku, ale zobaczymy.
Rower u kumpla - przerabia się na bardziej "siedzący". Bo to ma być blog rowerowy, a nie pieszy... ;-)
Nowe wieści
-
DST
5.00km
-
Czas
00:50
-
VAVG
10:00min/km
-
Aktywność Chodzenie
A to oszust ten mój licznik rowerowy. Jak startuję sprzed samej bramy domu i finiszuję przed samą robotą, pokazuje 4,5 km. A tymczasem Endomondo pokazuje... ca. 5 km. Wczoraj wyruszyłam do pracy pieszo. Odpaliłam Endo dopiero kilkadziesiąt metrów od domu, wyłączyłam kilka metrów za klatką schodową kamienicy, w której pracuję, a tam... 4,80 km. Dzisiaj też dymałam z buta, inną drogą, wyszło równe 5 km.
Byłam dziś u ortopedy. Mam podejrzenie dyskopatii odcinka C (szyjnego) kręgosłupa i dostałam skierowanie na rezonans magnetyczny. Lekarz zaproponował RTG, ale zapytałam, czy nie lepsza byłaby tomografia albo MRI... No i dostałam skiero na rezo ;-) Ale najważniejsze jest to, że NIE MAM ZAKAZU POZIOMKOWANIA, jupiii! Tylko oczywiście nie wolno mi jeździć z brodą na klatce piersiowej i powinnam mieć podparcie pod głową - albo wysokie oparcie fotela, albo porządny zagłówek. No i pozycja na poziomce ponoć jest dobra dla odcinka lędźwiowego, co może zresztą potwierdzić Dziasiek :-) ALE UWAGA: to, że lekarz tak powiedział, to nie znaczy, że nie ma zdań przeciwnych... W roku 2011, gdy chodziłam na rehabilitację kolan po wypadku na Złomku, rehabilitantka na wiadomość, że jeżdżę na poziomce, opierdoliła mnie z góry na dół, bo - cytuję: kręgosłup nie pracuje... W planie mam jeszcze wizytę u jakiegoś fizjoterapeuty i ciekawe, co on powie. Szczególnie po tym rezonansie.
W każdym razie chodzenie pieszo do roboty też jest fajne, tylko z wiadomych względów dłużej trwa ;-)
Szlachetne zdrowie...
-
DST
3.50km
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kiedy mistrz Kochanowski pisał fraszkę, której początek posłużył za tytuł niniejszego posta, ludzie mieli przerąbane. Kiedy cokolwiek zaczynało szwankować w sprawach zdrowotnych, nie mogli tak sobie odpalić w necie portalu "Znany lekarz", wyszukać najlepszego z najlepszych specjalistów i się do niego udać. My, współcześni, mamy pod tym względem o wiele lepiej... ale wtedy nie było też tylu chorób cywilizacyjnych.
Krzywe jak zmutowany znak zapytania kręgosłupy to znak (he he) naszych czasów... Siedząca robota, czytanie w łóżku, garbienie się, zakładanie nogi na nogę... Jest tyle sposobów, żeby sobie popsuć najważniejszy element szkieletu, który ma nam służyć całe życie.
Ja jestem krzywa niemal od zawsze. Z uwagi na jakieś komplikacje prenatalne mam lewą nogę krótszą o 1,5 cm, a co za tym idzie - pokiereszowane kompletnie wszystko. Nawet szczęka - mam tyłozgryz i dolną szczękę przesuniętą w bok, nie pamiętam w który.
A jeśli dołożyć do tego fatalne nawyki...
Ca. 15 lat pracy przy kompie w łóżku, z laptopem na brzuchu, z wysoką poduszką pod głową. Broda na klatce piersiowej.
7 lat pracy korektorskiej na papierze, który leży na biurku. Plecy wygięte w pałąk, głowa wisząca 10 cm nad kartką, bo wzrok do d...y.
I wreszcie... niestety... tyleż samo lat jazdy na rowerze poziomym o konstrukcji wymuszającej przyciąganie brody do klatki piersiowej.
To się musiało wreszcie kiedyś zemścić. Dziś już nasuwają mnie całe plecy, barki, ból z jednego miejsca na styku barków i szyi promieniuje po całym korpusie. Słowem - nie jest dobrze.
Dziś pojechałam do pracy publicznym rowerem miejskim Veturilo, który zwróciłam po drodze w stacji najbliższej mojej pracy, dalszą drogę pokonałam piechotą. Dlatego w poście nie określiłam roweru. O ile w tamtą stronę nie ma problemu, by wypożyczyć rower (stacja koło mojego domu jest zawsze pełna), tak w drogę powrotną już jest kłopot. Na stacjach w centrum miasta pozostają pojedyncze sztuki rowerów, a wszystkie popsute. A to flak, a to zerwany łańcuch, a to uszkodzony dynks do regulacji wysokości siodełka... Niektóre rowery rozklekotane niemiłosiernie. Lubię Veturilo, parę razy bardzo się przydało, ale szkoda, że ludzie nie szanują tych rowerów. Widziałam kiedyś nawet jakąś szmatę wkręconą w napęd, nie dało się jej w żaden sposób stamtąd wyciągnąć...
A ja dzisiaj się czuję tak jak wygląda ten rower ze zdjęcia... W tym tygodniu muszę się zapisać do ortopedy i jak Bóg da i partia pozwoli, to zrobić porządny rentgen, a jeszcze lepiej tomografię szyjnego odcinka kręgosłupa, bo ewidentnie tam coś się dzieje... coś nieciekawego... I koniecznie wdrożyć jakąś terapię. To znaczy ćwiczenia. Nie ma żartów, kręgosłup ma mi służyć teoretycznie jeszcze przez kilkadziesiąt lat, więc czas najwyższy wdrożyć plan naprawczy, póki jeszcze nie jest na to za późno... A czterdziecha wisząca nad głową to chyba ostatni - że tak pozostanę przy rowerowym temacie - dzwonek...
Połamaniec na poziomce
-
DST
9.00km
-
Sprzęt mały czerwony
-
Aktywność Jazda na rowerze
Standardowa droga do i z pracy - na małym czerwonym, bo na nim bardziej się siedzi niż leży. Przydałby się w nim zagłówek i chyba powinno być OK.
Tymczasem... Muszę pilnie znaleźć jakiegoś dobrego specjalistę, ortopedę czy fizjoterapeutę, whatever. Wiem, że taki ktoś, kto jednocześnie zna specyfikę rowerów poziomych, to marzenie ściętej głowy, ale może znajdę kogoś takiego, z kim można o tym normalnie pogadać i wypracować jakiś kompromis. No chyba że mój kręgosłup powie: a takiego wała, nie uznaję żadnych kompromisów...
Mam plan, aby reanimować Złomka (rower klasyczny). Obecnie, stosownie do "imienia", Złomek jest w stanie złomowatym... Ale czuję, że zdecydowanie chciałby, abym się z nim przeprosiła ;)
Ból z jednego miejsca na styku barków i szyi rozpełzł się już po całych plecach. W ciągu jednego dnia mentalnie postarzałam się chyba o 30 lat. :-(
Dolina Bolechowicka i prawie Tenczyn. I coś jeszcze...
-
DST
65.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Od nocy z czwartku na piątek jestem w Krakowie i mam ze sobą dużą białą poziomkę, bo chciałam trochę pobrykać po okolicznych malowniczych terenach. Przyjechałam tu autem przez Rzeszów i niestety... - ale o tym będzie na końcu.
No więc wybrałam się dzisiaj do Doliny Bolechowickiej. Trochę musiałam się nakombinować, żeby się wydostać z Krakowa... GPS wyprowadził mnie na drogę krajową 79 i gdy dojechałam do poligonu wojskowego koło miejscowości Modlniczka, zrobił się problem. Ta DK 79 wyglądała ciut przerażająco - brak pobocza, po trzy pasy ruchu w obie strony, zaraz za ogromnym centrum handlowym w Modlniczce ogromny węzeł drogowy i wlot na drogę ekspresową/autostradę A4. Zastanawiałam się, jak jechać... Czy próbować znaleźć poboczną drogę? Chyba nie bardzo, bo to był teren wojskowy i strzelnica, z której na dodatek było słychać strzały. Zaryzykowałam więc jazdę tą "79", bo jeszcze jakaś zabłąkana kula ze strzelnicy by mnie dosięgła i...
Gdy dotarłam do centrum handlowego, zdurniałam zupełnie, tak samo jak GPS, który w ogóle nie pokazywał opcji "rower", ale, u licha, jakoś do tej Doliny Bolechowickiej powinno dać się dotrzeć! Przejechałam z prawej na lewą stronę tej "79" i... znalazłam drogę dla rowerów, która szczęśliwie doprowadziła mnie do zjazdu na lokalne drogi. Tam już zupełnie swobodnie pojechałam do rezerwatu.
Tam zostawiłam rower przy wiacie turystycznej i poszłam się przejść szlakiem przez wąwóz:
(widok na polanę i skałki, a tam życie sportowe kwitnie - wspinaczka, rowery górskie...)
(Potoczek)
Szłam przez ten wąwóz pod górę, parę razy musiałam przeskoczyć przez potok. Widoki cudne, ptaszki śpiewały, przyjemny chłodek (a tego dnia ogólnie było gorąco), sama radość. Po dojściu do pewnego punktu zawróciłam, na polance usiadłam na kamieniu i zanurzyłam stopy w potoku - zimna górska woda... brrr :)
Zastanawiałam się, czy wracać do Krakowa, czy jechać do Tenczyna do zamku. Zdecydowałam się jednak na Tenczyn. A skubany GPS wyprowadzał mnie w takie maliny, że musiałam zapytać miejscową panią, jak dotrzeć do DK 79 i w rezultacie do Tenczyna. Po drodze musiałam się przedrzeć przez drogę wysypaną grubymi kamieniami, nie było szans po tym jechać rowerem.
W końcu dotarłam do "79". Przy okazji zaniepokoiły mnie gromadzące się na niebie burzowe chmury... W końcu dostrzegłam błyskawicę. Nie ma to tamto, trzeba się gdzieś schować i to przeczekać. Zatrzymałam się na przystanku autobusowym w Rudawie. W końcu lunęło. Próbowałam jakoś osłonić siebie i rower plandeką... Gdy deszcz trochę zelżał, przeniosłam się na drugą stronę drogi pod daszek sklepu.
(Czekam pod sklepem... Pada i pada...)
Zastanawiałam się, co robić... Nad rejonem, do którego zmierzałam, nie było deszczowych chmur, więc postanowiłam pociągnąć do Tenczyna, ale 10 km przed celem znów zaczęło padać, więc zdecydowałam, że zawracam. Ubrałam się w ciuchy p-deszcz i popedałowałam w stronę Krakowa. Niestety czekając pod sklepem, niechcący uszkodziłam lusterko, które ostatecznie odpadło na postoju na stacji benzynowej po drodze... Dalsza jazda bez lusterka była mocno ryzykowna, ale nie miałam wyjścia.
I znów "rosyjska ruletka" na odcinku Modlniczka--przedmieścia Krakowa... Potem trochę nerwówki, bo GPS mi szalał i nie mogłam znaleźć właściwej drogi. Wreszcie się udało.
A teraz zapowiadane w tytule i na początku posta "coś jeszcze"... Jadąc autem do Rzeszowa poczułam solidny ból szyjnego odcinka kręgosłupa. Mam z nim problemy w sumie od dość dawna, ale tak jak wtedy nie bolał mnie jeszcze nigdy. Tak samo nasuwał mnie na autostradzie A4 między Rzeszowem a Krakowem. No i dzisiaj się okazało... Zgubiła mnie praca w łóżku z laptopem na brzuchu (moja ulubiona pozycja do pracy) i... pozycja na rowerze. Fotel mam ustawiony tak, że aby dobrze widzieć drogę, muszę przyciągać brodę do klatki piersiowej. I teraz sobie wyobraźcie np. brevet 200 km, 10 godzin jazdy w takiej pozycji... I trochę tych brevetów było... Martwię się, i to bardzo, o dalsze losy mojej poziomej przygody. Będę musiała iść do lekarza, a poza tym wypionować fotel w poziomce. O ile w ogóle on jest dobrze wyprofilowany, a mam wątpliwości... Starałam się dzisiaj nie przyginać karku i trzymać brodę wyżej, opierając głowę na zagłówku, ale nie było to zbyt wygodne, poza tym patrzyłam wtedy bardziej w niebo. Obawiam się, że lekarz powie, iż poziomka absolutnie powinna zniknąć z mojego życia. Jak sobie pomyślę, że mogłoby tak się zdarzyć... to płakać się chce. Kocham rowery, zwłaszcza poziome. Gdybym musiała się przesiąść z poziomki na piona, to zrobię to, bo nie wyobrażam sobie życia bez roweru. Tylko wówczas nici z brevetów, bo nie wytrzymam 200 km na siodełku. Tekst "Dupa mnie boli" z Kaszebe Rundy pobrzmiewa w mojej głowie ;)
Jeśli ktokolwiek to czyta...to niech westchnie ku Górze, jeśli wierzy w Tego, kto tam zasiada, albo choć pośle mi wiązkę pozytywnej energii. Żebym doprowadziła szyję do kultury i nie musiała rezygnować z roweru poziomego...
Wyznanie miłosne
-
DST
9.00km
-
Sprzęt mały czerwony
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dzisiaj jak zwykle pognałam rowerkiem, tym razem Małym Czerwonym, do pracy, ale ja tym razem nie o tym.
Wciąż jestem nabuzowana pozytywną energią po niedzielnej Kaszebe Rundzie, więc nie dziwota, że dziś czuję się po prostu szczęśliwa. Mam też po tej Kaszebie garść refleksji (tuż obok mój kot usiłuje upolować muchę, polowanie to sens kociego życia, a sensem mojego jest jazda na rowerze - choć nie tylko.)
Pisałam już chyba o tym, wielokrotnie też mówiłam różnym ludziom, jak bardzo kocham pedałować i co mi to daje. Znajomi wiedzą, że JESTĘ rowerowym ŚWIRĘ i jest mi z tym dobrze, tak bardzo ordynarnie wręcz dobrze :D
Za nieco ponad dwa miesiące stuknie mi 7 lat od spoziomowania. Na początku sierpnia 2011 r. stałam się szczęśliwą posiadaczką widocznego na zdjęciu czeskiego roweru poziomego Shokbike. Wcześniej od dzieciństwa jeździłam na przeróżnych rowerach klasycznych, zresztą nadal zdarza mi się na nich jeździć, ale jednak co poziomka to poziomka... Wielokrotnie jestem pytana przez napotkane osoby o to, czy to jest wygodne, ile to kosztuje, czy łatwo utrzymać równowagę, jak się ogólnie jeździ, jakie są zalety. No, m.in. takie, że na poziomkę można wyrwać chłopa ;-)
Dlaczego w ogóle rower poziomy? I jak to się właściwie zaczęło? Ha! Nie ma to jak napisać o genezie spoziomowania po siedmiu latach prowadzenia bloga :-D
Dawno, dawno temu zauważyłam jadącego ulicą jegomościa na poziomce i pomyślałam sobie: jakie to fajne! Zawsze byłam fanką wszystkiego, co niestandardowe,
nietypowe, nieoczywiste. Toteż kiedy tylko nadarzyła się okazja,
by spróbować jazdy na rowerze poziomym, nie omieszkałam z niej
skorzystać. Dowiedziałam się przypadkiem, że mój poznany w
zupełnie nierowerowych okolicznościach kolega Storm ma taki rower i
umówiłam się z nim na test jego roweru. Wsiadłam i... nawet nie
byłam w stanie ruszyć! Jednak to mnie absolutnie nie zniechęciło.
Był czerwiec, a już w sierpniu miałam własną poziomkę.
Niebawem
zamierzam nabyć nowy rower. Ale Duży Biały ma u mnie dożywocie.
Nikomu go nie sprzedam, nie oddam, „mój ci on” i już!
Dostarczył mi tyle radości, przeżyłam na nim tyle przygód, że
nie wyobrażam sobie, że miałby zniknąć z mojego życia. A co
przeżyłam? Kilka ładnych dłuuugodystansowych wypraw, m.in. do
Czech, do Poznania, do Łowicza, do Serpelic. Siedem i jedną czwartą
maratonu. Na te ostatnie notabene namówił mnie Storm. Kiedy mi
zaproponował udział w brevecie w Pomiechówku, tym, który się
odbył jesienią 2016 r., niemalże go wyśmiałam. 200 km? Toż to
nierealne... A teraz mi się marzy pobić dzienny rekord kręcenia
pedałami, wynoszący obecnie 218 km. W tym roku chcę tak
turystycznie wykręcić w ciągu jednego dnia 250 km, a w przyszłym
spróbować się zmierzyć z brevetem 300 km. I chciałabym jeszcze w
tym roku zejść z czasem poniżej 10 godz. na 200 km. Szosowi
wyjadacze pewnie mnie wyśmieją, bo oni trzaskają dwie stówy w 6
godz., ale... guzik mnie to obchodzi. :-) Mój rower ma mniejsze
koła, grubsze opony (roweru na wąskich, szosowych oponach nie chcę,
za często bym łapała kapcia), trudniej też na nim podjechać pod
górkę, a do tego dochodzą moje ograniczenia fizyczne. Mam problemy
z kolanami – chondromalacja II stopnia i lateralizacja obu rzepek.
Wynikają one z tego, że wszystko mam krzywe i poprzesuwane, lewe
biodro mam wyżej, co skutkuje tym, że lewa noga jest krótsza od
prawej... Mam przez to zwichrowaną nawet szczękę (tyłozgryz). Ale
przynajmniej jestem przez to oryginalna, hi hi ;-) Żarty jednak na
bok, na starość pewnie to wszystko się zemści...
Miałabym też
pewnie lepszą kondycję, gdyby nie nadwaga i to, że jednak nie za
często wyprawiam się w dłuższe trasy. 9 km dziennie (do pracy i z
powrotem) to jednak nie za wiele. Od czasu do czasu tylko kręcę te
dwusetki... Przydałby się jakiś regularny trening dla wzmocnienia
organizmu, jak również zmiana diety, bo obecnie żywię się
„sianem”, spece od zdrowego żywienia by mnie
przeklęli.
Pomyślałam sobie dzisiaj, że chciałabym przejść
test wydolnościowy. Zaczęłam już obczajać temat i wysłałam
zapytanie w jedno miejsce, w którym takie testy są przeprowadzane.
Poznałabym, jak pracuje moje szanowne jestestwo, co szwankuje, nad
czym powinnam popracować. Byłby to też krok do bliższego
zaprzyjaźnienia się z własnym ciałem, zwiększenia jego
świadomości, w końcu będę w tym ciele żyła aż do śmierci ;-) Jak
już przejdę ten test (jeśli w ogóle będzie to miało sens, testy
są przeprowadzane na własnym rowerze klienta, względnie na
stacjonarnym ergometrze rowerowym. Obawiam się, że mojej
poziomeczki raczej nie da się wpiąć w urządzenie pomiarowe, a
wyniki testu na ergometrze mogą nie odzwierciedlać wyników, które
osiągnęłabym w poziomych warunkach. No ale zobaczymy, co mi
odpowiedzą), to z pewnością go tu opiszę.
A teraz będzie
tytułowe wyznanie miłosne. Kocham rower. Jazda na nim to wolność,
luz, kontakt z otaczającym mnie światem, a długie trasy to czas na
przemyślenia, pobycie we własnym towarzystwie, kontemplację piękna
przyrody (niestety podczas tegorocznej Kaszebe Rundy widok
zdewastowanego przez nawałnicę lasu był bardzo smutny i
przygnębiający). Że nie wspomnę o tym, że ruch generuje
endorfiny. Nie wyobrażam sobie życia bez ROWERU. Amen.
Kaszëbszczë pedałowanie po raz drugi
-
DST
200.00km
-
Czas
10:34
-
VAVG
18.93km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
W przeddzień rocznicy
mojej pierwszej Kaszebe Rundy odbyła się druga, a tą swoją
pierwszą byłam totalnie zachwycona, więc było dla mnie jasne, że
nie będzie ona zarazem moją ostatnią. Zapisałam się na listę
startową jeszcze w zimie, byłam 6. na liście. A na metę
przyjechałam chyba 6. od końca ;-) Ale po kolei.
W sobotę rano tradycyjnie
był piknik w szkole u żony Franca, tym razem mogłam się na nim
pojawić na ciut dłuższą chwilę. Około 12.30 zapakowaliśmy –
Storm i ja – nasze rowery do auta i wyruszyliśmy do Kościerzyny.
Na miejscu byliśmy ok. 20.00, zakwaterowaliśmy się i wraz z
Forrestem i Pająkiem, którzy dotarli wcześniej, pojechaliśmy coś
zjeść.
Położyliśmy się spać
ciut wcześniej, niż mam w standardzie, tj. ok. 23.00, i na
szczęście udało mi się szybko zasnąć – nie to, co w zeszłym
roku, bardzo nie chciałam zresztą powtórki z tego... No i też
Storm ustawił budzik na bardziej „ludzką” porę – na 5.30, o
ile to w ogóle można nazwać ludzką porą. Szybkie ogarnięcie
się, wsiadamy, a raczej kładziemy się na rowery i wio do
aquaparku, skąd tradycyjnie startowała Kaszebe Runda.
Mieliśmy już dzień
wcześniej odebrane pakiety startowe, więc nic, tylko się ustawiać
na starcie i czekać. Udało nam się być znów w pierwszej grupie.
Start ciut się opóźnił i o 7.03 „bomba poszła w górę”!
Dzielni kolarze na swoich dwukołowych rumakach co rower wyskoczy
pognali przed siebie. Byłam w miarę wyspana, zupełnie przytomna,
więc pedałowałam ile fabryka dała, ale wiadomo, że szosowi
wyjadacze tanio skóry nie sprzedadzą i co jakiś czas wyprzedzały
mnie kolejne ich grupy. Po 30 km był pierwszy bufet – w Borsku.
Był bardzo bogato zaopatrzony, a ja nie jadłam śniadania, więc
musiałam się w miarę solidnie posilić. Zjadłam dwa naleśniki,
trochę wędzonej ryby i kawałek ciasta, który wzięłam w garść
i ruszyłam w dalszą drogę. Storm, który dotarł do bufetu jakieś
10 minut po mnie, pojechał w dalszą drogę wcześniej... i tyle go
widziałam.
Trasa była nieco inna niż
rok temu, ale pewne jej odcinki się pokrywały z zeszłoroczną,
m.in. ten między Leśnem a Parzynem. To tam w zeszłym roku
zabłądziłam. Przy okazji, na tym odcinku w zeszłym roku po obu
stronach drogi była ściana lasu, piękne drzewa dające kojący
cień, a w tym roku... obraz nędzy i rozpaczy. Po tamtym lesie
pozostały pojedyncze samotne drzewa, reszta legła pod naporem
zeszłorocznych sierpniowych nawałnic. Większość terenu
zniszczonego przez żywioł była uprzątnięta, ale gdzieniegdzie
sterczały kikuty połamanych jak zapałki sosen.
A, i jeszcze tuż
przed Leśnem wyprzedzał mnie jakiś gość jadący na 125 km i
zapytał mnie: „A ty robisz 200 km na tym? Ile dni zamierzasz
jechać?” BKŚ*, jak by to określił jeden z moich poziomych
kolegów.
Tym razem bardzo uważnie obserwowałam szosę, żeby
nie przegapić żadnej strzałki, a już szczególnie rozdzielenia
tras. Było ono w tym samym miejscu co w zeszłym roku, tylko tym
razem dystans 200 km jechał „pod prąd” względem ubiegłorocznej
trasy, do bufetu w Lasce. A propos bufetów, ten w Leśnie ominęłam,
miałam taki plan, że nie wszystkie będę odwiedzać dla
zaoszczędzenia czasu.
W Lasce spotkałam Forresta i dowiedziałam
się, że większość „naszych” już pojechała, a my jesteśmy
w końcówce. Oj, wstyd... Żeby tylko nie dotrzeć na metę jako
ostatnia!
Forrest, cwaniak jeden, sprawił sobie szosową poziomkę
i o ile taki rower jest podatny na łapanie gum, to jednak mknie jak
strzała i Forrest nie omieszkał z tych właściwości swojego
nowego rumaka skorzystać. Chciał się chyba odkuć za zeszłoroczny
DNF i jak się później okazało, udało mu się to w pięknym
stylu.
Za tą Laską (ale głowy
nie dam, że to tam) był odcinek drogi z zakazem ruchu rowerów i
tabliczką informującą, że 20 m dalej od szosy jest ścieżka
rowerowa, ale w tym roku organizatorzy zadbali o to, żeby żaden
kierowca nie op...przał kolarzy za jazdę na zakazie i zamontowali
pod znakami zakazu ruchu rowerów tabliczki „Nie dotyczy kolarzy w
dniu imprezy”. Super.
Trochę za jeziorem Dużym Łownym trasa
skręcała na drogę wojewódzką 212 i nią się jechało i
jechaaałooo i jechaaaałooooo... Był tam spory ruch, co chwila
wyprzedzały mnie jakieś samochody. Przy tablicy oznajmiającej, że
wjeżdżam do... Warszawy (!) spotkałam dwóch kolarzy, którzy
robili sobie na tle tej tablicy zdjęcia. Pamiętałam z zeszłego
roku, że zaraz miał być kolejny bufet, w Lipnicy. I był, choć
tym razem nie w barze przy stacji benzynowej, tylko ciut dalej, w
barze „Wyżerka u Kasi”. Tam miał być obiad. Dostaliśmy
posklejany niemiłosiernie makaron nakładany wielką chochlą (więc
sobie wyobraźcie, jaka to musiała być góra), polany skąpo jakimś
słodkim sosem z rodzynkami. Makaron na słodko to zło, szatan i
trzy szóstki, kolonijny koszmar (całe szczęście, że nie był z
owocami), ale na takich dystansach wszystko mi wchodzi poza kaszą
gryczaną.
Po posiłku pojechałam
dalej i ku mojej uciesze wreszcie, bardzo niedaleko od Bytowa, był
zjazd z tej nieszczęsnej drogi wojewódzkiej w prawo. Zaczęła się
ciut bardziej pagórkowata część trasy z ładniejszymi widokami i
atrakcjami po drodze – były koniki polskie, owce i krowy, ładne
jeziorko i wyszedł mi na spotkanie kot (pierwsze spotkanie z kotem
miałam już wcześniej w innym miejscu). Wspinałam się na te górki
i miałam wrażenie, że nie ma nigdzie drogi w dół, co się
wspięłam na któryś podjazd, to było trochę płaskiego... i znów
górka. Po drodze wyprzedziło mnie dwóch kolarzy, więc zaczęło
się robić groźnie, bo to, czy uda mi się dotrzeć do celu nie
jako ostatnia, stanęło pod znakiem zapytania.
Kończyła mi się
woda mineralna i nie miałam też nic słodkiego, bo zapomniałam się
zaopatrzyć w marsy, więc liczyłam na to, że dopadnę jakiś
otwarty sklep... A tu nic, pustkowia i kikuty połamanych przez
nawałnice drzew. W końcu dotarłam do Półczna przy drodze
krajowej 20. Był tam sklepik, więc zrobiłam sobie króciutką
przerwę na zakupy i łyk wody, a w tym czasie przed sklep zajechali
ratownicy na motocyklach i usłyszałam, jak mówią do stojących
tam strażaków: „Zostało jeszcze pięć osób, to już końcówka”.
No, to nie ma to tamto, na koń i w drogę!
Dosiadłam (a raczej
„doleżałam”) roweru i... parę metrów dalej dostrzegłam
bufet, ale ominęłam go. Po drodze był jeszcze bufet w Parchowie,
też go minęłam, w końcu dotarłam do drogi na Kartuzy. Byłam już
mocno zmęczona, bolały mnie kolana, na płaskim ciągnęłam 13
km/h, a nie 25–30 jak na początku... Gdy dociągnęłam do
Sulęczyna, poczułam, że do mety już naprawdę niedaleko. Wkrótce
też osiągnęłam Stężycę... W obu tych miejscowościach były
bufety, ale również je ominęłam. W końcu droga wojewódzka
214... To już naprawdę ostatnia prosta! Po drodze minęłam kilku
kolarzy z dystansu 125 km, a podjeżdżając pod jedną górkę,
spotkałam dziewczynę prowadzącą rower pod tę górkę. Gdy się z
nią zrównałam, zapytałam: „Co, dętka poszła?”. „Nie, dupa
mnie boli i uznałam, że czas na przerwę!”. A już myślałam, że
usłyszę: „...że czas na zmianę roweru na poziomy”, hi hi! A
propos wspomnianej tylnej części ciała, to ci wszyscy szosowcy
naprawdę muszą mieć tyłki ze stali...
W końcu dostrzegłam
na jezdni napis „Meta 5 km”. Wstąpiła we mnie nowa siła,
cisnęłam ile się dało... „Meta 1 km”! I wreszcie Kościerzyna!
Z impetem wpadłam na odcinek prowadzący wprost na metę. Uniosłam
pięść do góry w triumfalnym geście i przemknęłam przez matę...
która nie zapikała, czyli mój przejazd się nie zapisał. Ale co
tam... Wjechałam na rynek, dopadły mnie dziewczyny rozdające medale, a
zaraz za bramką czekali na mnie Forrest i Storm. Ten pierwszy
przyjechał na metę około 1,5 godz. przede mną, a drugi pół
godziny.
Mój niezapisany przejazd na szczęście został uznany,
ustalono orientacyjny mój czas – było to 10 godz. 34 min. 11 s.
Mnie się wydaje, że raczej 10 godz. 32 min, ale nie będę się
spierać o dwie minuty ;-) W każdym razie, rok temu zrobiłam 218 km
w czasie 10 godz. 55 min, a w tym 200 km i czas lepszy o mniej więcej
20 min, wynika z tego, że w zeszłym roku poszło mi lepiej, no, ale
w tym roku chyba mniej czasu spędziłam na rowerze, no i nie bez
znaczenia jest fakt, że się roztyłam...
W każdym razie ta
Kaszebe Runda była cudowna, cały czas jestem nabuzowana pozytywną
energią, nie wyobrażam sobie porzucenia maratonów... To jest taka
frajda, czuję się wtedy naprawdę szczęśliwa! Ech, żeby tak
zejść poniżej 10 godz. z czasem na dystansie 200 km...
Po
pierwszym ochłonięciu po finiszu musiało być piwko i jedzonko, a
wieczorem wszyscy poszliśmy na basen. To był wspaniały finał tego
pięknego dnia!
*BKŚ – „Bardzo, k...
śmieszne”.