Brevet Roztocze 2018, czyli pierwszy DNF w życiu
-
DST
50.00km
-
Czas
03:00
-
VAVG
16.67km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Roztocze roztacza swoje uroki, więc nie mogło mnie zabraknąć na tym brevecie. Tym bardziej że w tym roku jego trasa wiodła przez zachodnie rejony.
Do bazy w Szczebrzeszynie wyruszyłam w piątek po pracy. Postanowiłam pojechać przez Puławy, by ominąć roboty drogowe na DK 17 (wszystkich się nie dało, "17" aż do Lublina jest rozryćkana prawie cała). Wybrałam najkrótszą trasę proponowaną przez nawigację, ale później tego pożałowałam, bo droga z Lublina do Szczebrzeszyna prowadziła przez wioski po takich dziurach, że "ser szwajcarski" to zbyt łagodne określenie. To były leje po bombach!
Na miejscu byłam tuż przed północą. 5,5 h jazdy mnie wymęczyło.
Kolejnego dnia wstałam o 7.00 i pojechałam do domu kultury, sprzed którego ruszała cała impreza. Pobrałam wszystkie niezbędne rzeczy i punkt 8.00 wystartowaliśmy. Spostrzegłam, że licznik mi nie działa - przesunął się czujnik. Po trzech kilometrach poprawiłam go i pojechałam dalej, ale ten brak licznika sprawił, że nie miałam pewności, czy nie skręciłam za wcześnie. Jednak minęło mnie paru kolarzy, więc chyba dobrze, chociaż GPS pokazywał, że jestem w jakimś szczerym polu, a nie na właściwej drodze. W ogóle na brevecie w Pomiechówku zauważyłam, że coś mi ten "gieps" świruje... Ten w telefonie też, ale to inna historia.
No więc jadę, mijam zalew Nielisz, krążę po wioskach - trasa obfituje w skręty, trzeba co chwila zerkać a to na cue sheet, a to na licznik.
Po jakimś czasie pojawiają się pagórki. Osiągam Radecznicę z piękną bazyliką na wzgórzu i nagle słyszę, że coś mi stuka w tylnym kole... Zaczęło mnie to drażnić. Zatrzymałam się dwa razy, żeby sprawdzić, co się dzieje, może dętka wylazła? Ale nic nie zauważyłam.
Wspinam się na górkę do Gilowa, a gdy osiągam szczyt, zaraz za zakrętem zaczyna się zjaaaaazd! 11 proc. nachylenia. Na liczniku 61 km/h, ale myślę sobie... Wbrew pozorom jeszcze mi życie miłe, nie ryzykuję z tym napitalającym kołem, hamuję. Na końcu zjazdu zakręt i punkt kontrolny przy sklepie. Zastaję tam jednego z naszych i mówię mu, że coś mi stuka w tym tylnym kole. Patrzę, a tu przetarta obręcz. No i to dla mnie koniec przygody. Boję się ryzykować i jechać jeszcze 150 km, zwłaszcza że stukot się nasilał. Dzwonię do organizatora, po półtorej godziny przyjeżdża, by mnie zgarnąć z trasy. W międzyczasie oblegający sklep miejscowi proponują piwo, ale muszę odmówić, bo przede mną powrót do Warszawy.
O 15.30 ruszam w drogę powrotną. Postanawiam jechać przez Zamość i to jest dobra decyzja, bo wprawdzie się nadkłada ok. 30 km drogi, ale za to droga jest o nieeeebo lepsza. Powrót trwał 4,5 godziny i spaliłam mniej benzyny niż w tamtą stronę. Tak więc nie zawsze najkrótsza droga jest najlepsza...
I tak oto mam na koncie pierwszego DNF-a w życiu/ Żal mi tych wszystkich krajobrazów, których nie zobaczyłam, ale o tyle dobrze, że zawiódł tu nie czynnik ludzki (kondycyjnie wszystko było OK, kolana nie bolały), ale tzw. siła wyższa.
A tak w ogóle to szykują się zmiany. Tylko jeszcze nie wiem kiedy. Będzie nowy rower - mam ciśnienie, by go znaleźć i kupić jak najszybciej - a także nowe miejsce na opis moich przygód, które zamierzam sama sobie zrobić, zaprzęgając do tego HTML i CSS, a może i jakieś JS czy tam jQuery. Ale to bardziej odległa perspektywa.
Do Żyrardowa
-
DST
54.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Dziś i jutro w Żyrardowie odbywa się zlot pojazdów elektrycznych, w którym biorą też udział poziomi znajomi, toteż wzorem ubiegłego roku postanowiłam się tam wybrać rowerem. Przed wyjazdem jednak zauważyłam, że boli mnie lewe kolano - to samo, które odmówiło posłuszeństwa dwa tygodnie temu podczas wyprawy do Kołbieli. Cholera - myślę sobie, jeszcze nie wsiadłam na rower, a już mnie kolano boli... Jednak w drodze kolano w ogóle się nie odezwało. Jazda była super, leciałam jak na skrzydłach, przelotowa 26 km/h, średnia wg licznika 19,20 km/h - wstydu nie ma ;-) Ale "robienie wyników" nie jest dla mnie istotne. Najważniejsza jest radość z przemieszczania się i podziwiania piękna przyrody.
W zeszłym roku w Pruszkowie były jakieś roboty drogowe, które utrudniały przedostanie się na drogę na Żyrardów, w tym roku jednak już wszystko było ogarnięte i nie było problemu. W Grodzisku Mazowieckim zatrzymałam się w McDonaldzie na lody. Na niektórych odcinkach trasy był zakaz jazdy rowerem, ale drogi dla rowerów po obu stronach szosy pozostawiały wiele do życzenia - jak już zakazują jazdy rowerem, to niech chociaż robią porządne DDR-ki...
Na miejscu - tłumy ludzi, w tym trzy znajome twarze, oraz rozmaite pojazdy napędzane elektrycznie, od samochodów przez skutery, rowery, hulajnogi po... skrzynkę od "Żywca" na kółkach :D
O 15.00 z hakiem musiałam się zwijać. Bardzo chciałam też wracać rowerem, nabiłabym stówę.... Ale wzywały mnie obowiązki, więc musiałam wracać pociągiem.
Nad bajorko i z powrotem
-
DST
45.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Takie tam pedałowanko nad "moje" bajorko w Zalesiu. Plus wizyta u doktorowera celem wyregulowania hamulców - jak się okazało, konieczna też była wymiana klocków hamulcowych. Stan nasmarowania łańcucha też wołał o pomstę do nieba...
Offroad poziomy
-
DST
92.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ja pierniczę, miałam już pół wpisu, a coś mi się nacisnęło i wszystko się skasowało. Nie mam cierpliwości tego odtwarzać. Trasa: Warszawa--Józefów--(droga przez las wzdłuż rzeczki Mieni)--Kołbiel--Celestynów--Otwock--Józefów--Warszawa.
Pomnik smoleński
-
DST
10.50km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Droga do pracy, a po pracy skok na pl. Zwycię... tfu: Piłsudskiego celem obejrzenia schodków zerżniętych z XVIII księgi przygód Tytusa, Romka i A'Tomka. Nawet nie wygląda to źle, bo nie postawili tego na szczęście na środku placu.
A nazajutrz szykuje się dłuższa wycieczka. Trzeba rozruszać zastane gnaty przed kolejnymi wyzwaniami takimi jak brevet na Roztoczu czy Kaszebe Runda.
W ważnej i słusznej sprawie
-
DST
21.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Rano przed pracą popedałowałam sobie do Ożarowa Mazowieckiego celem załatwienia ważnej sprawy. Po drodze naoglądałam się przykładów spektakularnego zwycięstwa polskiej myśli technicznej nad rozumem, jeśli chodzi o infrastrukturę rowerową. Ku mojej uciesze za to zobaczyłam, że buduje się DDR wzdłuż ulicy Połczyńskiej (DDR powstaje też wzdłuż Okopowej, co zobaczyłam w środę). Ciekawe czy będzie spójna, bez przerw gdzieś w szczerym... trawniku.
Wylot z Warszawy i droga przez Mory, Bronisze i inne wiochy to istna rosyjska ruletka. Żadna przyjemność jechać tamtędy, że o samym Ożarowie nie wspomnę - zakaz jazdy rowerem po jezdni, a żadnej sensownej alternatywy. Dlatego też po załatwieniu sprawy do pracy pojechałam pociągiem. No i też nie dziwi mnie, że jeden taki ożarowianin woli jeździć do swojej kopalni samochodem niż rowerem...
Najgorszy brevet w życiu
-
DST
212.00km
-
Czas
13:05
-
VAVG
16.20km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
14 kwietnia AD 2018 z przytupem
wystartował sezon brevetowy - tradycyjnie zaczął się od wiosennej
pomiechowskiej dwusetki. Wybrałam się na nią bez większego
przygotowania, tyle wszystkiego, co pomiędzy październikową
wyprawą do Serpelic na Różaniec do Granic a sobotnim brevetem
poruszałam się głównie na trasie dom-praca-dom. W dodatku przez
zimę nabrałam zbędnego ciała, co też nie było bez znaczenia.
Ale od czegoś trzeba zacząć ;-) Toteż już w piątek wieczorem
zapakowałam poziomkę do auta i pojechałam do Pomiechówka z
zamiarem nocowania na miejscu. A na miejscu oczywiście integracja
przy piwku, pogaduchy... i snucie planów maratonowych. Klamka
zapadła: 4 sierpnia do mojego kalendarza stałych imprez rowerowych
trafia Warnija - młoda impreza, w tym roku będzie druga edycja.
Start z Dywit koło Olsztyna, 160 km. Świetnie się składa, bo
stamtąd tylko 40 km do Najdymowa, dokąd zostałam zaproszona przez
kolegę, to sobie dokręcę do dwusetki i spędzę miło czas w miłym
towarzystwie :-)
W sobotę rano błogosławieństwo "prezesa"
i start. Pognałam za jakąś grupką kolarzy i niestety w pewnym
momencie się okazało, że pojechaliśmy źle. No to w tył zwrot...
i kolarze mi zniknęli. Zostałam sama na zadupiu. Przez moment
miałam w głowie taką myśl, żeby olać ten brevet i wrócić do
bazy, rezygnując z dalszej jazdy, ale duch bojowy mi na to jednak
nie pozwolił. Odpaliłam nawigację w telefonie, wbiłam twierdzę
Modlin, a później Zakroczym i wreszcie znalazłam się na dobrej
drodze. Straty wyniosły ok. 4 km i ok. 30 min. Do punktu kontrolnego
w... o rany, nie pamiętam gdzie, dotarłam na 45 min przed jego
zamknięciem. Kolejny punkt to Sochocin. Po drodze dogoniło mnie
dwóch kolarzy, w tym "prezes", minęłam też inną trójkę,
która walczyła z wymianą dętki. Ze stacji benzynowej przy okazji
wysłałam wiadomość do kolegi, który ma działkę w Kondrajcu, że
będę niebawem tamtędy przejeżdżać, ale pech chciał, że akurat
go tam nie było...
Przy okazji była dość śmieszna sytuacja, "prezes" zgubił śrubkę od bloku SPD i nie mógł wypiąć
buta, więc żeby zsiąść z roweru, musiał wyjąć nogę z buta,
co nie było zbyt skomplikowane, ale we wsiadaniu już potrzebował
pomocy...
W drodze do kolejnego punktu – w Gołyminie –
zachwycił mnie typowy mazowiecki krajobraz z rosochatymi wierzbami,
żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia... Spotkałam też bociany.
Za Pułtuskiem zrobiła się masakra...
Trasa skręcała na zachód, a akurat wiał zachodni wiatr. Prosto w
podeszwy. Dałam radę wyciągnąć maks. 17 km/h, naklęłam się
przy tym jak stary furman... Gdy wreszcie dopadłam punkt kontrolny w
Nasielsku, chwila odpoczynku (15 min) i w dalszą drogę, już na
szczęście bez mordewindu. A w każdym razie nie na tak długich
odcinkach. Gdy dobrnęłam do drogi wojewódzkiej 630 na Nowy Dwór
Mazowiecki, też było pod wiatr, ale już na szczęście lżejszy,
więc i 20 km/h pociągnęłam. A tu niespodzianka! Doganiam jakichś
rowerzystów... Nie do wiary! To NASI! Nie dość, że ich dogoniłam,
to jeszcze wyprzedziłam! Pojawiła się realna szansa, że nie będę
na mecie ostatnia!
No to rura! Pędzę co sił w nogach. Wreszcie
ostatni punkt kontrolny, szybkie podbicie karty, łyk wody,
„Snickers” w garść na drogę i... ostatnie 10 km! Leciałam jak
na skrzydłach, do momentu, gdy trzeba było z ronda zjechać na taką
drogę wyłożoną kostką, by pojechać w kierunku wsi Bronisławka.
Było ciemno jak u Afroamerykanina w kieszeni, zadupie totalne,
nigdzie żywego ducha. GPS mi zwariował, nawigacja w telefonie
„kazała” jechać wzdłuż jakiejś rzeki, więc jadę, a końca
ani mostu żadnego nie widać... W końcu wściekła zawróciłam i
postanowiłam wrócić główną drogą. Tam też nawigacja w
telefonie dostała amoku, bo dwukrotnie „kazała” skręcić w
prawo na rozwidleniu, a nie było tam żadnych rozwidleń. Objechałam
chyba ten pieprzony Pomiechówek dookoła, ostatecznie wylądowałam
przecznicę dalej niż ta, w którą należało skręcić do szkoły.
Zadzwoniłam do "prezesa", że nie mogę trafić do szkoły,
wyjechał po mnie i tak oto chwilę po 21.00 osiągnęłam metę.
Byłam wściekła jak nigdy. Żaden poprzedni brevet nie kosztował
mnie tyle nerwów co ten. Ale grunt, że go ukończyłam...
Oczywiście ostatnia, ale to nie ma znaczenia.
Powrót z Poznania (droga z miejsca pobytu na dworzec PKP)
-
DST
20.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Opis będzie.
Relaksacyjnie po Poznaniu
-
DST
28.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Opis kiedyś tam.
Goł łeeeest! -- czyli wyprawa do Poznania (dzień 3)
-
DST
142.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kalisz--Poznań. Opis potem.