X Zlot Rowerów Poziomych w Wildze -- dzień 2
-
DST
103.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Drugiego dnia zlotu wybraliśmy się do Muzeum Kościuszki w Maciejowicach, a następnie do Żelechowa, gdzie przez pewien czas mieszkał dykator powstania styczniowego Romuald Traugutt. Był to więc dzień historyczny. W Żelechowie byłam już kiedyś przy okazji koncertu, w którym śpiewałam w miejscowym kościele parafialnym. Powrót był przez wieś Mierżączka, z której z kolei pochodził mój dziadek. Więc te fakty też można by zaliczyć do dnia historycznego ;-)
Przed Mierżączką zaczęło padać, na szczęście ulewa nas tylko "drasnęła", bo chmury ledwie zahaczyły o naszą trasę. Pogoda znów okazała się łaskawa.
X Zlot Rowerów Poziomych w Wildze -- dzień 1
-
DST
140.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pierwszy Dzień X Zlotu Rowerów Poziomych w Wildze. Na ten dzień była w planie wycieczka do Muzeum Nietypowych Rowerów i Muzeum Pijaństwa w Gołębiu koło Puław (oba pod tym samym adresem... jedno z drugim ładnie współgra :D ). Z Warszawy jest tam daleko, więc jak dotąd nie miałam okazji tam zapedałować, a zlot w Wildze był okazją doskonałą -- zawsze to o 50 km z hakiem bliżej :-)
Oba muzea prowadzi pan Józef Majewski, gawędziarz niesłychany. Opowiadał o zgromadzonych przez siebie konstrukcjach i pozwolił niektóre przetestować (niektóre, bo w zbiorach MNR są modele, na których umie jeździć tylko on sam ;-)). Wizyta w muzeum przeciągnęła się do późnej godziny, więc do bazy zlotu dotarliśmy po 23.00. Warto jeszcze dodać, że w drodze do Gołębia jedzie się kawałek nad Wisłą, jest tam przepiękna, malownicza droga rowerowa -- chodzi o odcinek ze Stężycy do Dęblina. Polecam!
W drodze jeszcze dorwała nas burza, na szczęście zdążyliśmy się schować przed nią w składzie budowlanym. Mieliśmy w ogóle ogromne szczęście do pogody. Burze nękały województwo mazowieckie (i lubelskie) na potęgę, a nas ledwie poświęciło drugiego dnia zlotu.
Aerower ;-)
-
DST
40.00km
-
Sprzęt mały czerwony
-
Aktywność Jazda na rowerze
Miniony tydzień spędziłam w Krakowie, dokąd się udałam głównie w celu wzięcia udziału w koncercie mojego ukochanego zespołu z czasów licealnych, czyli Aerosmith. To już mój drugi ich koncert, pierwszy widziałam w 2014 r. w Łodzi. Ale tym razem udało się połączyć moje dwie miłości - licealną i obecną - i pojechać na koncert Aerosmith na poziomce :-) Przy okazji wybrażałam sobie, jak by to było tak się przypadkowo natknąć na Stevena Tylera, który na mój widok wypaliłby: -- Ej, zajebisty rower! Daj się przejechać! -- i potem obserwować jego poczynania na moim małym czerwonym rumaku :-D
No ale pomarzyć dobra rzecz. Może kiedyś narysuję tę scenkę ;-)
Przejdźmy zatem do meritum. Niniejszy wpis obejmuje dwa dni pedałowania po Krakowie, toteż dystans, jaki wpisałam, to dystans zbiorczy z 2 i 3 czerwca. 2 czerwca był koncert, więc wystartowałam z Podgórza, przejechałam na drugą stronę Wisły i potem ul. Podgórską dojechałam do ronda Grzegórzeckiego, następnie w prawo w Al. Pokoju i dłuuuga jazda prosto do skrzyżowania z Lema, przy której to ulicy mieści się obiekt sportowo-widowiskowy Tauron Arena. Zaparkowałam rowerek i poszłam szukać swojego miejsca. Obiekt jest ogrooomny! Ten w Łodzi sporo mniejszy, więc i atmosfera tam była taka ciut mniej "hangarowa". Miałam miejsce na trybunach, wysoko i daleko od sceny, więc za wiele nie widziałam, do tego kolumny zasłaniały mi pół telebimu, porażka... Niemniej koncert był przepiękny i bardzo liczę na to, że nieostatni w moim życiu. Ech, że też nie kupiłam biletu na Golden Circle Early Entrance, co prawda mój budżet by mi zasalutował środkowym palcem, ale co tam, jak będzie jakiś następny raz, to nie ma to tamto! :-D
Powrót stamtąd był dość kiepski, bo po pierwsze wysypujący się z Tauron Areny ludzie szli tyralierą po drodze dla rowerów i jazda nią była mocno utrudniona, można było sobie palec złamać, cisnąc dzyndzel od dzwonka. A po drugie... za cholerę nie umiałam odtworzyć w drugą stronę pokonanej w drodze na koncert trasy i zabłądziłam, ze trzy razy poszła w ruch apka JakDojadę.
Kolejnego dnia, czyli w sobotę 3 czerwca, postanowiłam pojechać na Kopiec Kościuszki. Oczywiście na sam kopiec nie wjeżdża się rowerem ;-) ale pod kopiec trzeba się wspiąć na długi, stromy podjazd i dałam radę, zaprawiona w bojach po tych wszystkich roztoczańsko-kaszubskich górach :-D Swoją drogą, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie Kopiec Kościuszki, nim go zobaczyłam. Myślałam, że to jest wielgachna, rozległa góra, na którą można sobie wejść tak po prostu. A tymczasem jest to takie stożkowate "coś", na które wstęp jest płatny.
Pozwiedzałam sobie muzeum, popatrzyłam na Kraków z góry, a potem trzeba było zjechać tą samą trasą, którą wjechałam - cóż to była za jazda! Dłuuugi, wijący się zjazd, trzeba było uważać na zakrętach, bo zza nich mógł się wyłonić jakiś samochód.
Potem pojechałam na skrzyżowanie Dietla i Stradomskiej, gdzie spotkałam się z kumplem i poszliśmy najpierw do chinola na obiad, a potem na lody na Starowiślną (Starowiślna bodajże 82, najlepsze lody świata na równi z tymi w Józefowie, polecam!!!), a wreszcie na rynek, gdzie odbywał się festiwal Zaczarowanej Piosenki pod auspicjami Fundacji Anny Dymnej "Mimo Wszystko". Stamtąd wróciłam sobie rowerkiem do domu kumpla, u którego stacjonowałam - wieczorna jazda po Krakowie była super!
Bardzo lubię Kraków i mam nadzieję kiedyś tu zamieszkać, tylko mogłoby się coś ruszyć w kwestii infrastruktury rowerowej, bo z nią jest cienko...
Kaszëbszczë pedałowanie, czyli życiówka mimo woli
-
DST
218.40km
-
Czas
10:55
-
VAVG
20.01km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
W
tygodniu poprzedzającym Kaszebe Rundę 2017 nie miałam dobrego
nastroju (delikatnie mówiąc), miałam nawet takie myśli, by
zrezygnować ze startu, choć wcale nie dlatego, że straszono mnie
przewyższeniami. Jednak się zdecydowałam (choć cały czas się
wahałam, czy jechać te 208 km, czy zmienić dystans na 105) –
gdybym nie pojechała, byłby to jeden z największych błędów
mojego rowerowego życia!
W
sobotę 27 maja rano w jednej z warszawskich szkół był piknik, na
którym był pokaz rowerów poziomych, ale nie miałam czasu wziąć
w nim udziału, więc pojechałam tam już na sam koniec, by
zapakować się do samochodu Storma i ruszyć w trasę. Do
Kościerzyny dojechaliśmy około 21.00, zakwaterowaliśmy się i
poszliśmy w naszym poziomkowym gronie na szamę. A było nas z
początku czworo: Storm, Forrest, Mikrobi i ja, potem już na
kwaterze dołączył Franc.
W nocy
w ogóle nie mogłam zasnąć, przewracałam się z boku na bok,
próbowałam zasnąć na siłę i nic. Ledwo co podrzemałam w takim
półczuwaniu. O 5 w nocy zadzwonił budzik Storma i chłopaki
zaczęli się krzątać po pomieszczeniach, nie było szans nawet
spróbować zasnąć choć na te pół godziny, więc też wstałam,
wściekła na wszystko i wszystkich, zdołowana brakiem snu,
półprzytomna. Stwierdziłam na dzień dobry, że pier...ę, nie
jadę, ale chłopaki mnie przekonywali, że się ożywię w trasie,
Mikrobi nawet poratował mnie tigerem na drogę. Postanowiłam, że
pojadę na te 208 km. Wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do
aquaparku, skąd startowała Kaszebe Runda. Pobraliśmy pakiety
startowe – numery na rowery i „fartuszki” z numerami
zawodniczymi – i po szybkim ogarnięciu się podjechaliśmy na
linię startu. Uczestnicy mieli być wypuszczani na trasę co dwie
minuty w kilkunastoosobowych grupach, chciałam się załapać w
pierwszej transzy, bo czasu na pokonanie tej trasy było dużo mniej
niż na brevetach (12 godzin, a w zasadzie 11,50) – no i się
udało. Ruszyłam, a po drodze raz po raz wyprzedzały mnie kolejne
grupy jeźdźców Apokalipsy na rowerach szosowych. Nie wiedziałam,
czego się spodziewać, tzn. kiedy się spodziewać pierwszego
bufetu, coś słyszałam, że ma być po 30 km, ale napatoczył się
już po 20 km. A tam jajecznica, jakieś ciasto, kawa, herbata. Jako
że nie lubię jajecznicy ani kawy, wzięłam dwa kawałki ciasta i
herbatę, i chyba także wypiłam tego tigera od Mikrobiego. Oczy
mnie piekły z niewyspania, słabo jarzyłam, ale jakoś
dojechałam... i pojechałam dalej. Po drodze śpiewałam sobie
ukraińskie piosenki, żeby uaktywnić mózg. Jakoś się
rozruszałam... Kolejny bufet był po 30 km, tam chyba tylko
zaliczyłam kibelek i znów pojechałam dalej.
Trasa
była zabezpieczona perfekcyjnie – oprócz bufetów byli
przewodnicy (motocykliści i strażacy) wskazujący zakręty, była
też lotna pomoc techniczna w razie gdyby komuś się popsuł rower.
Droga była również oznaczona strzałkami namalowanymi sprayem,
choć zdarzały się sytuacje, że strzałki wyprowadzały w pole
(jedna z nich konkretnie, musiała być zeszłoroczna).
No i
tak sobie jadę, jadę, jadę... Pokonuję te góry i doły, wcale
nie takie straszne, jak się okazało... Kilka kilometrów za Leśnem
było rozdzielenie tras 208 i 105, ale... O tym za chwilę. No więc
jadę, jadę, jadę taką malowniczą drogą, z jednej strony las, z
drugiej las... Patrzę, a tu wyprzedzają mnie różni rowerzyści w
pomarańczowych „fartuszkach” (to ci, co jadą na 105), żadnego
w białym... Coś mnie to zastanowiło, chyba coś tu nie gra. W
końcu jeden z nich odezwał się do mnie w te słowa:
–
Hej, czy ty przypadkiem nie pomyliłaś trasy?
– Ale
jak to? – zdumiałam się. – Tam gdzieś wcześniej było
rozdzielenie tras?
–
Tak, jakieś 5 km wcześniej.
No
ładne rzeczy! Zawracam więc i pędzę co sił w pedałach, żeby
nadrobić stracony czas. Dojechałam do jakiegoś skrzyżowania i...
klops, nie wiem, gdzie jechać, nie kojarzę tego miejsca... Rozpacz
w kropki! Na szczęście zza zakrętu wypadł jakiś rowerzysta, więc
pojechałam tam, skąd nadjechał, spotkałam jeszcze po drodze
obsługę trasy i powiedziano mi, że mam jechać na Parzyn. Jadę,
jadę, a tego drogowskazu na Parzyn nie widać i nie widać...
WRESZCIE! Jest skrzyżowanie i stoją na nim przewodnicy, więc w
końcu znalazłam się już na właściwej drodze. Byłam pewna, że
jestem już ostatnia z ostatnich, że za mną nikogo nie ma, może
poza pechowcami, którym popsuły się rowery. Długi, długi czas
jechałam samiuteńka, nikt mnie nie dogonił, nie wyprzedził... ani
ja nikogo. Aż tu nagle widzę w krzakach znajomy rower – toż to
Forrest! Hura! Mam towarzystwo, nie jestem sama ani ostatnia!
Pojechałam dalej, wkrótce Forrest mnie dogonił i jechaliśmy już
razem. Po drodze zaczęły się pojawiać znaki zakazu jazdy rowerem
i znaki informujące o drodze rowerowej obok, ale ta droga nawet nie
miała żadnej normalnej nawierzchni, po prostu klepisko, jak po
czymś takim jechać, mając w perspektywie jeszcze ponad 150 km i
tak mało czasu, biorąc pod uwagę moje zabłądzenie? Jechaliśmy
więc mimo wszystko jezdnią.
W końcu
kawałek za Swornymigaciami (Swornegaciami?), na mniej więcej 90.
kilometrze dopadliśmy bufet, a w zasadzie ja sama, bo Forrest gdzieś
się zatrzymał po drodze i w końcu dołączył, tłumacząc, że
coś mu wpadło do gardła i prawie zwymiotował.
W tym
bufecie złowiłam uchem informację, że jednej dziewczynie popsuł
się rower, więc inna zrezygnowała z dalszej jazdy, a swój rower
pożyczyła tamtej. Piękny gest!
Forrest
zaczął już się szykować do dalszej drogi, ja jeszcze coś
jadłam, nie chciałam jednak jechać sama, więc wciągnęłam to w
try miga, dosiadłam roweru i ruszyliśmy dalej.
Kolejny
bufet był na 132. km trasy, a ja już miałam nabite na licznik 140
przez tę pomyłkę. W bufecie był obiad – ryż z warzywami lub
kurczakiem, co prawda nie lubię ryżu, ale wzięłam, bo trzeba było
zjeść coś treściwego. Tam dopiero poczułam, że jest kiepsko,
zrobiło mi się słabo. Dość długo zabałaganiliśmy na tym
punkcie... Poratowałam się batonikiem i zakupionym kolejnym tigerem
i jakoś odzyskałam siły.
Trasa
wiodła przez dłuższy czas drogą krajową, w końcu zjechała w
mniej cywilizowane tereny. Widoki były piękne, górki spore, choć
na wiele z nich dało się wjechać siłą rozpędu, zjeżdżając z
poprzedniej.
Jadę
sobie, patrzę, a tu na drodze przy strzałce napis: KAPELA. Nie
wiem, o co chodzi, ale mniejsza. Jadę dalej, a tu potężna góra,
oznaczona znakiem ostrzegającym przed stromym podjazdem. To pierwsza
taka górka na całej trasie. Zagadka KAPELI wkrótce się
rozwiązała: kiedy się wspinałam mozolnie na tę górę,
zauważyłam dwóch gości z akordeonami. Ci na mój widok zaczęli
grać. Świetny pomysł mieli organizatorzy, kapela zagrzewała do
boju, przyjemniej było się piąć pod tę górę.
Gdzieś
przed Sulęczynem chyba wyprułam do przodu, pozostawiając za sobą
Forresta. Stwierdziłam, że dwa ostatnie bufety już pomijam, bo
szkoda było czasu. Zachrzaniałam co sił, nawet po drodze
wyprzedziłam parę osób, co zdziwiło mnie niezmiernie. Wreszcie
prawie dopadłam jakąś grupkę, która dosłownie może z 20 m
przede mną wparowała na metę i ja w ślad za nimi. Przejechałam
przez taką specjalną matę, która zapiszczała – czyli mój
przejazd przez m(a)etę się zapisał. Teraz już na zupełnym luzie
można było pojechać na kościerski rynek, gdzie przywitały
mnie dziewczyny w kaszubskich strojach, jedna założyła mi na szyję
medal, druga wręczyła żetony na wodę i piwo. No, piwka sobie
odmówić nie mogłam :-)
Na
rynku dostrzegłam Mikrobiego, podjechałam więc do niego,
odstawiłam rower i klapnęłam na krzesełko. Dumna byłam
niesamowicie, na liczniku 218,40 km, trasa przejechana w trybie
zombie, bo niemal zupełnie bez snu w poprzedzającą noc; czas
10:55:13, czyli lepszy niż ten na brevecie w Szczebrzeszynie.
Szach
mat, niedowiarki! Kto roz...ał system? MAKENZIA! :-D
Mały pedaling do ortodonty i z powrotem
-
DST
26.00km
-
Czas
01:40
-
VAVG
15.60km/h
-
Sprzęt mały czerwony
-
Aktywność Jazda na rowerze
Miałam plan, by pojechać dużym białym, ale gdzieś mi się zapodział pewien istotny element, więc pojechałam na małym czerwonym. Celem podróży był gabinet ortodontyczny oddalony o 13 km od domu. Miałam plan, by pociągnąć wzdłuż Wisłostrady do mostu Curie-Skłodowskiej, zwanego mostem Północnym, ale w okolicach Spójni zmieniłam plan i skręciłam w stronę placu Wilsona. A dalej pojechałam ulicami Słowackiego, Marymoncką, kawalątek ulicą Ogólną i Kasprowicza do skrzyżowania z Nocznickiego. Po jakichś 45 minutach pedałowania wylądowałam u celu. Na miejscu dowiedziałam się, że poprawił mi się zgryz i w związku z tym z wnętrza mojej kieszeni dobiegło mnie westchnienie ulgi ;) Kasę odłożoną na ewentualny aparat przeznaczę może na nowy rower :D Chociaż jedna dobra wiadomość w tym podłym, parszywym, beznadziejnym jak partia rządząca dniu.
Droga powrotna była już nieco inna, bez Wisłostrady, a przez centrum miasta. Kilometraż podobny jak w tamtą stronę. Pogoda dopisała, po drodze też spotkałam znajomą mordkę - pana Krzysztofa (który jak dla mnie powinien mieć na imię Piotr, bo tak bardziej do niego pasuje) znanego z najbardziej chyba osobliwego roweru w Warszawie... W zasadzie to nie widać, że jest to rower, tak jest obwieszony rozmaitymi świecidełkami, pazłotkami, pacipiami.
Coś tam trzeba potrenować przed tą Kaszeberundą (to już w niedzielę). ;)
Brevet Roztocze
-
DST
207.70km
-
Czas
11:20
-
VAVG
18.33km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
(do uzupełnienia)
Relaksacyjnie po Lasach Chojnowskich
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Przez kilka ostatnich dni byłam pozbawiona obu moich rowerów, bo zrobiły mi przykrą niespodziankę. Tak przykrą, że wymagało to zawiezienia ich do rowerodoktora, czyli Maćka. I dziś właśnie dostałam sygnał, że są do odebrania. No to wsiadłam w pierzolota i pojechałam. Pogoda była cymes, więc Maciek poddał pomysł, by gdzieś pojechać na rowerach, a ja z kolei rzuciłam hasło, żeby ściągnąć jeszcze Tehena. Dzwonię więc do niego i pytam: -- Co robisz? A Tehen: -- Leżę.
W sumie co za różnica, czy leży w wyrze, czy na rowerze... Więc ochoczo podchwycił pomysł, wydając z siebie pełen entuzjazmu okrzyk: -- Kuuuur*a! I tak oto kilkanaście minut później spotkaliśmy się na górkach Szymona w Zalesiu Dolnym. Tam od razu dosiadłam nowego rumaka Tehena, któremu pod koniec kwietnia jakiś (piiip!) ukradł z pociągu rower, więc Tehen kupił sobie nowe cacko. Mnie tak średnio podszedł, ale najważniejsze, żeby rower pasował właścicielowi :)
Potem pojechaliśmy pokręcić się po Lasach Chojnowskich. Pojechaliśmy do ośrodka turystycznego nad rzeką Jeziorką, potem różnymi leśnymi duktami dotarliśmy do Zalesia Górnego, a stamtąd już asfaltem do Piaseczna. Po drodze mogliśmy obserwować piękny zachód słońca nad wysokimi nadrzecznymi trawami, no po prostu cudo! Wycieczkę zwieńczyliśmy lodami na rynku w Piasecznie.
Jak pewnie zauważyliście (jeśli w ogóle ktoś to czyta :D ), w pole "Wszystkie km" nie wpisałam nic. Raz, że nie ma się czym chwalić, dwa, że nie miałam przy sobie licznika, a trzy... Dla mnie naprawdę te "wszystkie km" nie są ważne. Nie są dla mnie również ważne wyniki, średnie prędkości itp. Liczy się przede wszystkim satysfakcja z przebywania na łonie natury i dobrego towarzystwa, pardon: rowerzystwa. Podobno na trasie brevetu w Szczebrzeszynie jest 1200 m przewyższenia, a na Kaszeberundzie 1400 czy tam 1600, nie pamiętam. Podobno grozi mi, że "spuchnę", że jeśli w ogóle dojadę do mety, będę wyglądać jak zombie, że zamiast medali, dyplomów, owacji, lansu na ściance i uścisków dłoni prezesa będą trzy "złowrogie" literki DNF. No dobra, jeśli faktycznie do tego dojdzie... to czy świat się zawali? Czy za każdy nieprzejechany kilometr gdzieś na świecie umrze jeden mały kotek? Wielkie mecyje. To nie wyścig o złote gacie. A poza tym furda te wszystkie medale, odznaczenia, dyplomy, tytuły. Ja jeżdżę dla przyjemności. Na brevety też. Najpiękniejsze w nich jest bowiem to, że po drodze przejeżdżam przez wsie, o których istnieniu nie miałam pojęcia, a są tak niedaleko od Warszawy (mowa o brevecie w Pomiechówku). Teraz poznam inne zakątki Polski. Pozachwycam się pięknem przyrody. Poczuję się przyjemnie, kiedy znów jakieś napotkane gdzieś dzieci powiedzą mi "dzień dobry". Zamienię kilka słów ze współuczestnikami na starcie czy w punktach kontrolnych. Tego nikt mi nie odbierze. Medale i takie tam naprawdę nie są ważne. Jedyne, o co tak naprawdę należałoby się usilnie starać, to o to, by nie przegrać życia wiecznego.
Grunt to prund...
-
DST
50.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
...a prund to elepstryka :-) Co prawda rowery (i inne cuda) elektryczne to nie moja bike'a, w ramach ciekawostki zdecydowałam się obczaić temat, wybierając się do Żyrardowa na zlot pojazdów elektrycznych. Tego dnia była wyjątkowo piękna pogoda, pierwszy od początku kwietnia i jedyny jak dotąd taki dzień, kiedy można było włożyć coś z krótkim rękawem. Ja jednak, przyzwyczajona do arktycznej pogody, nie spodziewałam się takiego obrotu spraw przed wyjściem z domu i włożyłam długie ciuchy. Potem w trasie tego trochę pożałowałam...
Droga do Żyrardowa jest prosta jak szpadel. Ani jednego skrętu :-) zasadniczo, bo przed Pruszkowem były jakieś roboty drogowe i trzeba było je objechać bocznymi drogami. Kiedy już osiągnęłam Pruszków, stanęłam na krótki popas w McDonald's, gdzie zjadłam lody i napiłam się coca coli. I dalej w drogę. Kolejny krótki popas był już w Żyrardowie - też McDonald's i też lody, ale już zamiast coli była fanta. Musiałam też zerknąć na Google Maps celem sprawdzenia, jak dojechać do toru kolarskiego. Mimo odpalonej nawigacji trochę pobłądziłam... Tymczasem na niebie zaczęły się zbierać chmury zwiastujące opady i nawet burzę.
W końcu dotarłam do toru, wjechałam na teren obiektu i zatoczyłam parę kółek celem rozejrzenia się za znajomymi mordami, a właściwie jedną, czyli Yinem, tu na Bikestatsie figurującym jako Berwing. Nikogo jednak nie spotkałam, więc wyjechałam z terenu toru i usiadłam sobie na murku. Patrzę, a tu jadą samochody, rowery i inne rzeczy, posuwając się tak bezszelestnie, że aż zadziwiające. Samochody zrobiły na mnie wrażenie, bo nie dość, że cichutkie, to jeszcze w 100% ekologiczne, nie emitują absolutnie NIC! A gdyby tak elekryczne auta wyparły te wszystkie śmierdzące benzyniaki i dizlaki? :-) Jeden kolega później mi powiedział, że to nam raczej nie grozi, bo wszystkim tym trzęsie lobby paliwowe i "spróbuj nie kupić ropy od Araba, III wojna światowa!".
A propos kolegów, gdy już kolumna aut, rowerów i innych rzeczy wjechała na "arenę", w ślad za nimi wjechałam znów ja i tam dopadło mnie dwóch chłopaków z naszego poziomego forum. Było to nasze pierwsze spotkanie na żywo. Pogadaliśmy sobie, oni objeździli moją poziomkę, a potem schowaliśmy się pod namiotem, bo zaczęło padać. Szybko jednak przestało i znów zrobiło się słonecznie. Poparzyłam sobie przy okazji, jak po torze kolarskim posuwają... samochody - to nie zdarza się co dzień :-)
W końcu też napatoczył się Yin, z którym przegadałam większość czasu. Yin zagadał tu i tam i tym sposobem miałam okazję dosiąść kilku elektrorumaków. A gdy konsumowaliśmy karkówkę z grilla, pojawił się Storm.
Po obiedzie spróbowałam jeszcze obłaskawić jednego cruzbike'a analogowo, czyli korzystając z napędu nożnego, i okazało się, że żadna wielka filozofia, tak jak w 2012 r. na naszym zlocie w Szczecinie. Kto wie, może kiedyś sobie takiego cruza sprawię :-)
Czas mijał szybko i przyjemnie, ale w końcu zrobiło się późno. Miałam w planie powrót rowerem, ale z racji późnej pory wybrałam powrót pociągiem. I chyba słusznie, bo przed Dworcem Zachodnim nagle lunęło.
A teraz... coraz bliżej brevet na Roztoczu i Kaszeberunda!
Z brevetami jest jak z kotami i chipsami...
-
DST
200.40km
-
Czas
11:35
-
VAVG
17.30km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
...Nigdy nie kończy się na jednym ;-)
Koty mam trzy, za chipsami nie przepadam, ale jak już mi się zdarza
je jeść, to na ogół zjadam więcej niż jeden. A brevety? Po
ubiegłorocznym wrześniowym stwierdziłam, że never ever, nie ma
mowy i w ogóle, ale organizator był bliski pokazania gestu „tramwaj
w oku” ;-) i jak się okazało, miał rację. I bardzo dobrze!
Albowiem tegoroczny sezon na ponadstukilometrowe wycieczki po prostu
trzeba było otworzyć z przytupem i na bogato!
I tak oto w pewną zimną kwietniową
sobotę stanęłam na starcie pierwszego wiosennego brevetu w
Pomiechówku.
W piątek wieczorem podjechał do mnie
Storm, by zabrać mój rower, a w sobotę bladym świtem przyjechał
znów, by dopakować do kompletu brevetowych must have'ów jeszcze
mnie. Przyjechaliśmy na miejsce startu, odhaczyliśmy się na
liście, pobraliśmy glejty i prowiant – i równo o 8.00
otrzymaliśmy błogosławieństwo organizatorów i wystartowaliśmy.
Tym razem przezornie zaopatrzyłam się
na drogę w Mietka, czyli mój ręczny turystyczny GPS (oraz baterie
na zapas) – bez niego i bez rozpiski, jak dokładnie jechać, bym
zginęła marnie! Okazja, by zginąć marnie, trafiła się już na
9. kilometrze, gdzie według cue sheetu trzeba było skręcić w
prawo przy szkole. Tymczasem rowerzysta jadący przede mną pojechał
dalej prosto. Zadziałała psychologia (dwuosobowego) tłumu i
pojechałam za nim... Zaraz, zaraz! Coś mi tu ewidentnie nie pasuje!
Ten budynek po prawej to jak byk była szkoła i jak byk był to 9.
kilometr... Mietek też wyraźnie pokazywał: TU skręć, do jasnej
Anielki! No to zawracam... Zatrzymałam się na skrzyżowaniu, by
poczekać na następnych, a raczej na następnego, czyli Storma, bo
jak przypuszczałam, reszta już dawno pognała w siną dal... Stoję
i stoję, czekam i czekam, nigdzie żywego ducha, więc skręcam w to
prawo. Decyzja była ze wszech miar słuszna – Mietek pokazywał,
że jadę dobrze.
Po drodze przejechałam przez
miejscowość o dość specyficznej nazwie Nuna, później
stwierdziłam, że chyba wymyśliły ją dzieci. Gdzieś w okolicy
Zabłocia dogonił mnie rowerzysta i zapytał: „Czy ty też robisz
breveta?”. Zamieniliśmy po drodze parę słów, okazało się, że
kolega nie ma nawigacji, więc trochę mu się chrzani, tym bardziej
że nie śledzi zbyt wnikliwie cue sheetu, bo trudno mu poń sięgać.
Doradziłam mu, żeby zmienił pozycję pionową na poziomą, to nie
będzie musiał się macać po plecach, by sięgnąć po rozpiskę,
bo wszystko będzie miał pod ręką, na brzuchu. Zaśmiał się i
pojechał dalej. I też mnie zmylił (do spółki z cue sheetem), bo
zamiast skręcić „ostro w lewo”, poleciał prosto. W rozpisce
było, że w to lewo należy skręcić za Zalesiem Borowym, tymczasem
minęłam tablicę informującą o tym, że wjeżdżam do Zalesia, a
tablicy głoszącej, że zeń wyjeżdżam, nie było. Więc w sumie
skręcić trzeba było w, a nie za Zalesiem Borowym ;-) Ale mniejsza
o szczegóły.
W okolicach miejscowości Winnica
szczególnie we znaki dał się silny wiatr, zawiewający momentami
tak, że aż niemal spychał mnie do rowu, ale to miało być dopiero
preludium.
W końcu dotarłam do Pułtuska, gdzie
na stacji benzynowej Lotos był pierwszy punkt kontrolny. Poszłam
podstemplować kwit, zjadłam kanapkę i kupiłam sobie herbatę,
przy okazji zamieniłam parę słów z organizatorami i
współtowarzyszami rowerowej niedoli. Po jakichś 15 minutach
odpoczynku popedałowałam dalej. Gdy skręciłam w prawo z drogi
głównej, dogonił mnie samochód organizatorów. Jeden z nich,
Piotr, zagadał mnie i powiedział, że Storm jest w Pułtusku i się
zastanawia, czy się nie wycofać. Co?! Chwilę później zadzwonił
Storm i mówi, że jednak próbuje jechać dalej. Niech no tylko
spróbuje nie jechać!
Gdzieś w rejonie wsi Somianka mijałam
dwie dziewczynki na rolkach, powiedziały mi „dzień dobry” –
takie to miłe. W dużych miastach ludzie coraz rzadziej mówią
„dzień dobry” nawet sąsiadom, a tu na wsi (tak jak w górach
czy na jeziorach) nie jest niczym niezwykłym pozdrowić nawet
nieznajomego. Serce rośnie.
Gdy dotarłam do Wyszkowa i spojrzałam
na cue sheet, dotarło do mnie, że zaraz będę jechać dobrze mi
znaną, od lat wielokrotnie uczęszczaną drogą w kierunku Łochowa.
A w Łochowie był kolejny punkt kontrolny. Tam też spotkałam kilku
naszych. Myślałam, że gdy będę ruszać w dalszą drogę,
nadjedzie Storm, ale tak się nie stało.
Zjadłam kanapkę, wypiłam kolejną
herbatę i – na koń! Przede mną niecałe 5 km „trasy śmierci”,
czyli droga krajowa nr 50, po której sznurami ciągną tiroloty. A
potem skręt w kierunku Jadowa i... kolejna również dobrze znana mi
trasa. Zaraz za tym skrętem jest miejsce, w którym w 2013 r.
rozkraczył mi się rower tak poważnie, że musiałam z nim dymać
na piechotę na stację kolejową w Barchowie. Potem Jadów i dalej
prosto w silnym mordewindzie, 20 km pedałowania w ślimaczym tempie
– prędkość czasami spadała mi do 7 km/h – ruja i porubstwo! W
końcu upragniony skręt w prawo, który wiele mi nie ułatwił, bo
choć wiatr był boczny, to i tak silny, że pedałowało się dość
ciężko. Tym bardziej, że byłam wykończona pedałowaniem pod
wiatr przez taki szmat drogi...
Około 133. kilometra zadzwonił Storm,
że jest w Pomiechówku i czeka na mnie. Czyli zrezygnował –
szkoda...
Na 150. kilometrze złapał mnie
kryzys. Musiałam się zatrzymać i zjeść coś słodkiego. Tempo na
tym odcinku miałam marne – średnio 13–15 km/h. Miałam ambicje
dojechać na 17.00 na trzeci punkt kontrolny – w Nieporęcie, ale
przy takim wietrze, przy tym tempie nie było szans.
Pedałowałam mozolnie dalej, aż
wjechałam do miejscowości Załubice Nowe. Skoro tak, to niedaleko
muszą być też i Stare – i się nie pomyliłam. I kolejny odcinek
drogi, który już nie zliczę, ile razy pokonałam w życiu i
samochodem, i rowerem.
O 17.15 osiągnęłam trzeci punkt
kontrolny. Akurat zwijało się stamtąd kilkoro naszych – a ja
byłam przekonana, że już nikogo tam nie spotkam. A jednak.
Poszłam podbić glejt, zjadłam
kanapkę, wypiłam herbatę – i dalej w drogę, ostatnie 30 km!
Akurat zaczął padać deszcz, więc wciągnęłam spodnie
przeciwdeszczowe, ale szybko przestał padać, więc się
zatrzymałam, żeby je zdjąć. Znów jechałam wielokrotnie przeze
mnie przemierzaną drogą ;-) Co ciekawe, trasa wiodła szosą z
zakazem jazdy rowerem, a żadnej drogi dla rowerów wzdłuż tej
szosy nie zarejestrowałam ;-) Gdy tylko skręciłam w prawo przed
remizą strażacką, po raz trzeci zadzwonił Storm. Zatrzymałam
się, bo zabrakło mi ręki do trzymania telefonu i po wymianie kilku
zdań pojechałam dalej. Gdy skręciłam w stronę Nuny, znów zaczęło padać,
ale już tak konkretnie – z gradem, który, choć na szczęście
drobny, nieprzyjemnie smagał mnie po twarzy. Szybko jednak przestało
padać i można było podziwiać ładny widok słońca chylącego się
ku zachodowi. Przede mną już tylko 10 kilometrów... Osławiona
szkoła, przy której był pierwszy skręt na trasie tego brevetu...
I prościutko do Pomiechówka! Na liczniku pojawiło się 198 km...
Potem z góóóórkiii! Tu sobie odpoczęłam od kręcenia pedałami!
Na pełnej petardzie, jadąc 40 km/h, pokonałam ten zjazd,
triumfalnie śpiewając na całe gardło „Międzynarodówkę”.
;-) I z napięciem zerkałam na licznik, by nie przegapić momentu,
gdy 199 zmienia się w 200. Jeszcze tylko 40 metrów! Wpadłam na
podwórko szkolne, gdzie przed wejściem do bazy owacjami powitali
mnie organizatorzy i kilkoro uczestników. MAM TO! Moja pierwsza
tegoroczna dwusetka jest moja! :-D
Jeszcze tylko formalność, czyli
podbicie kwitu, odebranie pamiątkowego upiornie pomarańczowego
flots i zasłużona herbatka :-) Powiedziałam zebranym przy stole
ludkom, że gdy tylko wrócę do domu, zamawiam pizzę i wsuwam ją
całą sama. Na to jeden gość: „Zegarek mi pokazał, że spaliłem
4000 kalorii, więc dziś jesteś rozgrzeszona ze wszystkiego”. No
ba! :-)
No, to już za mniej niż miesiąc
kolejna dwusetka – tym razem w Szczebrzeszynie, a tydzień po niej
moja pierwsza Kaszeberunda – też 200 km. Do tego Szczebrzeszyna
zapisałam się na spontanie dzień po brevecie w Pomiechówku. Jak
szaleć, to szaleć! Amen :-)
Wiosna, panie sierżancie!
-
DST
7.00km
-
Czas
00:40
-
VAVG
10.50km/h
-
Sprzęt mały czerwony
-
Aktywność Jazda na rowerze
We wtorek miałam do załatwienia sprawę na mieście i tego też dnia po raz pierwszy poczułam zew WIOSNY!!! No nareszcie, mam już tak dość tej cholernej zimy... Co prawda temperatury wciąż jeszcze nie rozpieszczają, ale trzeba łapać słoneczko, póki jest, bo na sobotę zapowiadają... śnieg z deszczem :-(
A w sobotę prawdopodobnie mój duży biały poziomek trafi do rowerowego spa (muszę jeszcze dogadać szczegóły). Czas najwyższy, bo już za nieco ponad miesiąc pierwszy tegoroczny brevet - 200 km w Pomiechówku. Zadebiutuje tam moja koleżanka, którą namówiłam na wspólne długodystansowe pedałowanie :-) Fajna sztafeta - mnie namówił Storm, ja Kaśkę, to ciekawe, kogo ona ściągnie na następny brevet ;-)
W związku z powyższym nie ma co się opierdzielać, "panie! tu trza ino łopatować!" - tylko odpalić tegoroczną edycję projektu REKREACYJNA STÓWA, o którym pisałam TUTAJ. Przygotowania czas zacząć - ale przedtem trzeba doprowadzić do ładu rower po zimie.
Tymczasem dzisiaj jazda do i z pracy była równie przyjemna co we wtorek. Dostałam dodatkowego powera, bo w głowie pobrzmiewała mi upierdliwa melodia, której różne wykonania skrzypcowe dzisiaj obczajałam ;-)