Praca wte i wewte
-
DST
7.00km
-
Czas
00:40
-
VAVG
10.50km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tegoroczną zimę znoszę nad wyraz dobrze, choć nienawidzę tej pory roku jak zarazy (ale i tak wolę zimę niż jesień). Zimowa jazda rowerem jest naprawdę przyjemna, szczególnie jak na chodnikach i ulicach leży cieniutka warstwa białego puszku. Polska jest krajem, w którym można doświadczyć wszystkich czterech pór roku i w sumie da się z tego cieszyć :o)
Polacy, na rowery! Odklejcie tyłki od foteli samochodowych, będzie przyjemniej, zdrowiej, a niekiedy nawet szybciej!
PS Tego dnia smog większy niż w Krakowie (WTF?!), więc of kors maska na facjacie. I nawet lepiej mi się oddychało niż w piątek (nie pojawił się również ból głowy) - da się przyzwyczaić :o)
Hannibal Lecter na rowerze, czyli wrażenia po jeździe w masce antysmogowej
-
DST
7.00km
-
Czas
00:40
-
VAVG
10.50km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Smog. Medialny temat numer jeden
pierwszej połowy stycznia 2017. W sumie był „od zawsze”, tylko jakoś
nie zwracałam nań uwagi, oddychałam sobie jak co dzień
warszawskim powietrzem. Nie poświęcano mu też zbyt wiele tej uwagi w
głównych wydaniach serwisów informacyjnych i na czołowych
portalach www. Statystycznemu Kowalskiemu kojarzył się głównie z
Krakowem. A tu nagle zaczyna być o nim głośno i okazuje się, że
jest nie tylko na południu, ale i w centralnej Polsce, w tym również
w Warszawie. W końcu też poczułam go własnym nosem.
Zainteresowałam się tematem bliżej i
w związku z tym, że jadąc na rowerze, zasysam w płuca tego syfu
więcej niż spacerując, pewnego dnia zdecydowałam się na zakup
maski antysmogowej. Dzisiaj powietrze z gatunku „jak cię mogę”,
najgorsze (chwilowo) minęło, ale szału nie ma, więc postanowiłam
przetestować maskę w drodze do roboty i z powrotem. Że ludzie będą
się gapić, tym się zbytnio nie przejmowałam, bo i tak się na
mnie gapią z racji dziwnego roweru i po trosze też dreadów ;-) No
ale do sedna.
Moja maska to wersja „sport”,
neoprenowa, z dwoma zaworami bocznymi, przewidziana do większego
wysiłku fizycznego. Sama maska nie jest jakoś specjalnie
niewygodna, może trochę uciska blaszka na nosie. Oddychało mi się
w tym... dziwnie. Ciężkawo. O ile nosem wciągnąć powietrze od
biedy się udawało, o tyle o wydechu już nie było mowy, bo to był
bardziej wysmark (z nosa zaczęło mi ciec) niż wydech ;-) więc
oddychałam ustami. Jechałam raczej dostojnym, emeryckim tempem, bez
wysilania się – większy wysiłek musiałam włożyć w podjazd
Książęcą, a tam już robiłam bokami jak perszeron. Cudów nie
ma, komfort oddychania w masce jest nieporównanie mniejszy niż bez maski, momentami trochę było
też czuć spaliny, ale ogromny plus jest taki, że nie parują
okulary i jest ciepło w twarz, więc na mroźne dni fajna sprawa (ze
względu na parujące okulary nie mogę niestety jeździć w buffie).
W drodze powrotnej jazdy pod górkę
już nie ma, jazda spokojniejsza, bo nigdzie się nie śpieszyłam,
starałam się nie pamiętać, że mam na twarzy maskę i normalnie
jechać jak gdyby nigdy nic, ale i tak z ulgą ją zdjęłam po
dojechaniu do celu. Zarówno po pierwszej, jak i drugiej jeździe
zauważyłam też pewien objaw, być może właśnie związany z
utrudnionym oddychaniem – chwilowy ból (czy może jakiś
dyskomfort) mniej więcej w okolicy lewej skroni.
Tytułem podsumowania: jeśli stężenie
pyłów PM10 i PM2,5 w powietrzu będzie zbyt duże – tak, będę
jeździć w masce. Może jakoś się przyzwyczaję :-)
Pierwsza jazda w nowym roku
-
DST
7.00km
-
Czas
00:40
-
VAVG
10.50km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
(Wpis dedykowany panu ministrowi spraw zagranicznych Witoldowi Waszczykowskiemu)
Dzisiaj zainaugurowałam sezon 2017 :) Pogoda była cudowna: słoneczko, zero opadów, tylko trochę tego białego g**na zalegało na niektórych chodnikach i tych drogach dla rowerów, które akurat nie były odbiałogównione. Temperatura wynosiła jakieś -15 C. Ubrałam się ciepło i popedałowałam do roboty. W mrozie niestety pedały nie za bardzo chcą się kręcić i jedzie się jakby jezdnia zamiast asfaltem była pokryta gumą do żucia.
W każdym razie nie byłam tego dnia jedyną rowerzystką na mieście, więc... panie ministrze, można? Można! A jeśli można, to trzeba, jak mówiła moja pani od matematyki z podstawówki. Co prawda dotyczyło to skracania ułamków, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby to przełożyć na inne dziedziny życia ;-)
Na koniec taki miły dialog, który wywiązał się między mną a kolegą z pracy:
- Ty dziś przyjechałaś rowerem?
- Tak.
- Ty zdziczała dziewczyno!
[KURTYNA]
PS Muszę sobie tylko kupić jakiś "namordnik" dla ochrony twarzy przed zimnem, najlepiej z dziurami, żeby mi okulary nie parowały...
Żegnamy rowerok 2016
-
Aktywność Jazda na rowerze
Od dłuższego
czasu już nie piszę nic na blogu, bo trwa u mnie martwy sezon na
dłuższe wypady, a zdawać relacji z przejazdów do i z pracy albo
do i ze sklepu nie ma sensu. ;-) Niemniej rower w użyciu jest przez
cały rok, a skoro już o roku mowa, to...
Każdy koniec roku
to czas różnych bilansów i podsumowań, a także refleksji.
Podsumowujemy rok w wielkiej i mniejszej polityce, w życiu
prywatnym, w sporcie, gdzie się tylko da. No to jadymy z
podsumowaniem rowerowym. :-) Będzie też garść przemyśleń
zdredziałego (nie mylić ze zezgredziałym) filozofa. ;-)
Ogólnie to był
dobry rok. Wydarzyły się w nim dwa fantastyczne zloty rowerów
poziomych – jeden w Bełchatowie, a drugi ve Vsetínie
(Republika Czeska). Na obu zlotach dopisała pogoda, szczególnie na
tym czeskim – był to już wrzesień, a pogoda iście tropikalna
(temperatury w okolicach 30 st. C). Pedałowanie w takich warunkach,
gdy żar leje się z nieba, jest dość wymagające fizycznie, ale
nie mniej miłe niż w innych okolicznościach. Zobaczyłam kilka
ciekawych miejsc, spędziłam czas z towarzystwem na (odpowiednim)
poziomie – co tu dużo gadać, było super. :-)
W
sierpniu udało się nam zorganizować trzydniowy wypad w
czteroosobowym poziomym gronie – „Tour de Podlaskie &
Lubelskie”. Pogoda znów całkiem spoko, troszkę popadało, ale
nie na tyle obficie, żeby nam zepsuć wycieczkę. ;-) Ostatniego
dnia tej wycieczki wypedałowaliśmy ponad 150 km za jednym zamachem
i to było dla mnie doskonałą zaprawą przed wrześniowym brevetem
w Pomiechówku, do udziału w którym namówił mnie kolega Storm.
Klamka zapadła tuż po powrocie z TdP&L.
Brevet
był na 200 km i był to pierwszy raz w moim życiu, kiedy w ciągu
jednego dnia nawinęłam na koła aż tyle kilometrów (było ich
216). Byłam z siebie taaaaka dumna! Co prawda po dojechaniu do celu
stwierdziłam, że to był pierwszy i ostatni brevet w moim życiu,
ale niedługo później nabrałam jednak ochoty na kolejne – to
chyba coś jak to, czego doświadczają posiadacze kotów i amatorzy
jedzenia chipsów: nigdy nie kończy się na jednym. ;-)
Niedługo
po brevecie wpadłam na pomysł, by stworzyć na własny użytek taki
projekt pod nazwą „Rekreacyjna Stówa”, polegający na tym, że
raz w miesiącu w ciepłej porze roku będę sobie urządzać
wycieczki rowerowe po okolicy i nie tylko, na dystansie min. 200 km.
Niewykluczone, że w roku 2017 ten projekt ewoluuje w coś większego,
nie tylko na prywatny użytek. Ale na razie o tym sza. ;-)
Podsumowanie
za mną, to teraz czas na plany na kolejny rowerok. A te są takie,
żeby trzykrotnie wziąć udział w brevecie lub czymś podobnym na
dystansie min. 100 km, kontynuować projekt RS i odbyć jeszcze jakąś
kilkudniową wycieczkę na poziomie na wzór TdP&L, tylko może
już nieco dłuższą niż ta. ;-) Zamierzam również zastosować w
praktyce lampkę Cree XML T-6, którą dostałam od Mikołaja.
Na
koniec zapowiadana garść refleksji. Kilkakrotnie, wracając na
rowerze z pracy, rozmyślałam sobie nad tym, co mi daje jazda
rowerem. Jest to moja wielka pasja, na równi z tą żeglarską i
muzyczną. Kocham wolność i przestrzeń, uwielbiam być w drodze
(serio, mogłabym zagrać w jakimś filmie drogi, gdybym tylko miała
ciut zdolności aktorskich ;-)), a rower – podobnie jak żeglarstwo
– z tym mi się właśnie kojarzy. Bycie w ruchu i to, że mogę
rowerem dojechać praktycznie wszędzie, dokąd chcę, gwiżdżąc na
korki uliczne, sprawia, że wtedy czuję, iż żyję. To mnie nakręca
i daje energię do funkcjonowania w codzienności. Wiatr we włosach
(pardon: w dreadach), endorfinki pracujące na najwyższych obrotach,
swoboda, doznania natury estetycznej (w zależności od tego, jak
bardzo atrakcyjny przyrodniczo jest teren, po którym się poruszam)
– to wszystko jest, jak w pewnej reklamie, bezcenne. :-)
I
jeszcze te reakcje oraz różne pytania, które mi zadają spotkani
po drodze ludzie – nawet te dość często się powtarzające
(typu: czy to jest wygodne? – odnośnie do roweru oraz „czy to
się myje?” – odnośnie do dreadów), co bywa lekko irytujące –
w gruncie rzeczy są (bardzo) miłe. :-)
Czego
mogę Wam i sobie życzyć na nowy rowerok? By jak najbardziej
obfitował w ciekawe wycieczki i inne wydarzenia rowerowe i by sprzęt
jak najmniej psuł, a dostarczał jak najwięcej radości!
Rekreacyjna Stówa vol.1
-
DST
119.52km
-
Czas
05:52
-
VAVG
20.37km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Wymyśliłam sobie na własny użytek taki projekt, który nazwałam Rekreacyjną Stówą. Idea jest taka, że co jakiś czas (jak Bóg da i partia pozwoli, to raz w miesiącu w ciepłej porze roku) będę sobie robić wypady po Mazowszu, póki co samotne, choć towarzystwem nie pogardzę :) Dostałam kiedyś fajny przewodnik turystyczny po Mazowszu i czas wreszcie zrobić zeń użytek. Tylko jeszcze muszę sobie porządną mapę kupić... Jak sama nazwa projektu wskazuje - podczas każdego takiego wypadu musi pęknąć stówa :) Może oczywiście być z naddatkiem, dzisiaj nawinęłam na koła prawie 120 km.
W ramach inauguracji projektu oraz miesiąca poświęconego modlitwie różańcowej pojechałam do Lewiczyna koło Grójca. Mieści się tam sanktuarium Matki Bożej Pocieszycielki Strapionych, które po raz pierwszy nawiedziłam w IV klasie podstawówki w ramach wycieczki szkolnej. Po raz kolejny pojechałam tam samochodem z przyjaciółką bodajże w roku 2010. Kolejna wizyta, tym razem już na rowerze (małym czerwonym), miała miejsce w roku 2012 przy okazji pielgrzymki rowerowej do Częstochowy. No i dziś był ten następny raz.
Miejsce jest bardzo urokliwe, położone wśród sadów - typowy obrazek pod Grójcem. Sanktuarium to XVII-wieczny drewniany kościółek z nieziemskim zapachem starego drewna i oczywiście z obrazem Matki Bożej z tego samego okresu.
Wyruszyłam z domu o 11.00 i zauważyłam, że nie odpalił mi się licznik - w końcu doszłam do tego, co było przyczyną: niedokładnie zamontowałam go w trzymadełku na kierownicy.
Najgorzej było wyjechać z Warszawy - miejski ruch ciągnął się przez 20 km, do tego wciąż tam nie ma porządnych dróg rowerowych, tylko jakieś ogryzki. No i ten absurd w postaci zakazu ruchu rowerów jezdnią począwszy od wiaduktu przy Auchanie - trzeba przejechać na drugą stronę, a na ch...olerę mi to? Złapał mnie tam też mały deszczyk, więc zatrzymałam się na chwilę, by wdziać ciuchy p-deszcz, a potem w dalszą drogę. Deszcz trwał dosłownie chwilę, więc wkrótce ciuchy p-deszcz powędrowały z powrotem do sakwy.
Gdy już wreszcie znalazłam się na drodze wojewódzkiej 722 w kierunku na Grójec, jazda była zupełnie inna. Natężenie ruchu stosunkowo niewielkie i bardziej sielski klimat.
Zatrzymałam się na krótki postój na stacji paliw w Prażmowie i popedałowałam dalej, aż dotarłam do miejsca, w którym DW 722 przecina DK 50. Przecięłam ją więc i zaraz za rondem zatrzymałam się, by sprawdzić, jak mam dalej jechać. Trochę było błądzenia, aż w końcu dotarłam do wiaduktu nad DK 7. Przejechałam na drugą stronę i... tam dopiero się zakałapućkałam. Zmyliła mnie tablica adresowa na jednym budynku, głosząca, że znajduje się on przy ul. Lewiczyńskiej. No to jadę dalej, aż tu asfaltowa droga zamienia się w piaszczyste badziewie. No nie, to nie może być droga na Lewiczyn. Zawróciłam więc i skręciłam w prawo za wspomnianym wcześniej budynkiem. Spojrzałam jeszcze na Google Maps w smark-fonie, by sprawdzić, czy dobrze jadę, a że wszystko się zgadzało, wyłączyłam mapy i pociągnęłam już prosto do Lewiczyna. A tu tymczasem...
Wstąpił do Piekieł(ka), po drodze mu było...
Chyba mam towarzystwo ;) Piekiełko okazało się Pieskiełkiem. ;) A przy okazji, ma ktoś pomysł, dlaczego mi takie blade te zdjęcia wychodzą? Ze zlotu we Vsetínie wszystkie są takie, nawet te, które nie były robione pod słońce.
No, ale wróćmy do wycieczki. Gdy dojechałam na miejsce, nie było tam żywego ducha. Kościół (a dokładnie główne wejście) zamknięty, otwarte były za to drzwi do zakrystii i widziałam przez okna, że w środku świeci się światło, więc chyba można było wejść do środka... Usiadłam sobie na ławce przed wejściem, by odpocząć, aż zauważyłam, że kawałek dalej na ławce siedzi ksiądz, a z kościoła wychodzą jacyś ludzie, więc najwidoczniej można było wejść do środka. Udało się tylko na chwilę, bo pielgrzymi już się zwijali, a obraz został zasłonięty. Kiedy wyszłam, zasypał mnie grad pytań, a ksiądz zapytał, czy mam ochotę na kiełbasę z grilla. Ale okazja! :) Nie omieszkałam oczywiście z niej skorzystać. Kiedy już odjeżdżałam, zagadnęła mnie jeszcze jedna starsza pani, która powiedziała, że do niedawna bardzo dużo jeździła na rowerze i dzięki temu w wieku 82 lat jest w świetnej formie, chodzi bez laski, a tych wszystkich wozidupków w blachosmrodach miażdżyca zżera. No może nie padły dokładnie takie słowa, ale sens był właśnie taki :) Pielgrzymi proponowali, żebym się zabrała z nimi w drogę powrotną, ale po pierwsze: co z rowerem, a po drugie: cała idea Rekreacyjnej Stówy poszłaby się paść ;)
Droga powrotna była fantastyczna! Jazda jak po masełku, wiatr w plecy albo boczny przez cały czas. Na Puławskiej dostałam takiego przyspieszenia, że zostawiłam daleko w tyle gościa na meridzie, który ścigał się ze mną przez pewien czas. Momentami - takimi dłuższymi - leciałam 35 km/h. Do domu dotarłam o 19.30, bo po drodze były jeszcze krótkie wizyty w dwóch sklepach. Dzień był wspaniały na rower, pogoda super, żadnych złych przygód, czego chcieć więcej? Chyba tylko piwa, toteż dzień ten został zwieńczony Prażubrem wychylonym niemal na hejnał :)
Jak to Makenzia randonneurem* została ;-)
-
DST
216.50km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ha ha ha :-) Kiedy wpisywałam w
formularz dystans, Bikestats nie chciał mi uwierzyć i zapytał:
„Czy na pewno tego dnia pokonałaś taki dystans? Popraw dane,
jeśli to pomyłka”.
Nie – to nie pomyłka :-) Ale od
początku...
Mój kumpel Storm (storm.bikestats.pl) swego
czasu coś przebąkiwał, że może bym tak wzięła udział w
brevecie. Że cooo? Że jaaaa?? Przenigdy!!! Ale powiedzonka „nigdy
nie mów nigdy” oraz „kropla drąży skałę” w tym wypadku
okazały się prawdą prawdzącą** i kiedy po raz kolejny usłyszałam
owo sakramentalne „A może byś tak...”, stwierdziłam: No dobra,
raz kozie śmierć... i tak w sierpniu, jakoś tuż po powrocie z
Tour de Podlaskie & Lubelskie, weszłam na www.brevety.pl
i zapisałam się na brevet 200 km w Pomiechówku.
BOR-ze, 200 km.
Kiedy w swoje urodziny postanowiłam pojechać rowerem do Nowego
Dworu Mazowieckiego (40 km), usłyszałam od pewnej bliskiej osoby:
„Ale czy ty musisz tam jechać rowerem?” (dodam, że w tym
pytaniu pobrzmiewała nutka paniki...). Tak, MUSZĘ. Bo lubię
jeździć rowerem i już. I gucio ludzkości do tego. Byłam więc
tym bardziej ciekawa, co usłyszę od tej osoby, kiedy jej powiem o
tym brevecie... :D Trzymałam ją w nieświadomości do
przedostatniego dnia i ku mojemu zaskoczeniu reakcja była
neutralna.
I tak w piątek, 16 września, po pracy pojechałam do
Storma, bo stamtąd było bliżej do miejsca, z którego o 06.15 w
nocy miał nas zabrać kolega Franc. Położyłam się spać o porze,
o której ostatnio kładłam się spać chyba jako dziecko ;-) czyli
o 22.00, następnego dnia pobudka o 05.15, szybkie ogarnięcie się i
na koń! – przed nami rozgrzewka: 6 km do miejsca spotkania.
Panowie zamocowali rowery na bagażniku i wyruszyliśmy do
Pomiechówka.
Na miejscu zapisaliśmy się na listę startową,
zostaliśmy wyposażeni w kanapki, banany, batoniki, izotoniki i inne
cuda, potem odprawa i o 8.00 W DROGĘ na chwałę Bożą!
Wyjechaliśmy z parkingu przed szkołą, w której była baza
brevetu, skręciliśmy w malowniczą drogę wiodącą przez las i
grupa szybko zaczęła się, jak to nazwałam, rozpojedynczać.
23
km od startu miał być pierwszy punkt kontrolny. Z obliczeń mi
wyszło, że jak będę jechała ze średnią prędkością 20 km/h,
to powinnam spokojnie zdążyć. I faktycznie już o 9.03 byłam na
stacji benzynowej, a wraz ze mną zameldowali się na niej Storm oraz
Igor. Poszłam podbić kartę, skorzystać z miejsca, do którego
król chodzi piechotą, a gdy wyszłam z budynku stacji, Storma już
nie było. Igor za chwilę też wsiadł na swojego rumaka i tylko
śmignął, tak że szybko straciłam go z oczu. Jechałam więc
sama, ale nie było mi z tego powodu źle. :-)
Gdzieś za Sochocinem nagle jakość
asfaltu drastycznie spadła, a wraz z nią moja prędkość. Na tych
wybojach i dziurach nie dało się jechać szybciej niż 15 km/h...
Wszystko we mnie w środku podskakiwało. Chwilę później minęły
mnie trzy osoby na rowerach – dwóch chłopaków i dziewczyna, i ta
ostatnia zapytała: „Po co wy z sakwami jeździcie?”. No jak to
po co... No przecież gdzieś trzeba trzymać kanapki, wodę, dętki
zapasowe, ciuchy przeciwdeszczowe...
Kolarze pognali dalej, a ja sobie
jechałam swoim wygodnym dla siebie tempem i wkrótce osiągnęłam
kolejny punkt kontrolny – sklepik przy drodze krajowej 50. Tam
postanowiłam zjeść kanapkę i chwilę odpocząć. „Punktowy”
zapytał mnie: „Da pani radę przejechać 200 km?”.
Odpowiedziałam mu, że miesiąc temu przejechałam 155 km z pełnym
obciążeniem, a teraz jadę prawie na pusto, więc myślę, że dam
radę, zresztą nie mam wyjścia. „Punktowy” powiedział jeszcze,
że za mną są dwie osoby na rowerach poziomych i że żadnego
oprócz mojego dotąd nie widział. Zdumiałam się, bo przecież
Franc już daaawno pojechał, Igor też, Storm był również grubo
przede mną, więc jak to możliwe?
A jednak. Patrzę, a tu zza zakrętu
wyłania się... Storm. Okazało się, że źle pojechał i musiał
zawrócić. Poczekałam, aż zje swoją kanapkę i dalej ruszyliśmy
już razem. Trzymaliśmy się mniej więcej razem i jak miało się
okazać później, to jego zabłądzenie było dla mnie zbawienne, bo
gdybym została sama, mogło być niewesoło z uwagi na to, co
wydarzyło się później.
Tuż przed trzecim punktem kontrolnym,
na 100. kilometrze, nieoczekiwanie wysiadł mi smark-fon (mimo że
był podłączony do powerbanku), w którym miałam GPS-a. No to
klops – myślę sobie. Została mi już tylko papierowa rozpiska,
gdzie i na co skręcić, ale jakoś do niej nie miałam zaufania...
Na punkcie kontrolnym dłuższy
odpoczynek – kanapka, batoniki i inne sprawy. Przy tej okazji
próbowałam rozwiązać problem zdechłej komórki, niestety ani mój
powerbank, ani oba powerbanki Storma nie chciały jej ładować. No
cóż, trzeba było jechać dalej i radzić sobie bez GPS-a.
Jakieś pół godziny po nas na punkt
dotarli dwaj ostatni rowerzyści – ojciec i syn. Okazało się, że
po drodze jeden z nich złapał gumę, stąd to opóźnienie.
Wystartowaliśmy razem i razem też
trzymaliśmy się do końca wyprawy. Kawalątek za Raciążem
natrafiliśmy na roboty drogowe i trzeba było przetargać rowery
przez pole uprawne, by obejść newralgiczny punkt. Kolejna
przeszkoda czekała nas między Starym Gralewem a Górą – znów
roboty drogowe i konieczność pokonania kładki przerzuconej przez
rów w zastępstwie za rozebrany most. Przy okazji znaleźliśmy się
na terenach, które lata temu odwiedziłam, gdy byłam na wakacjach u
koleżanki w Drobinie, więc można powiedzieć, że w pewnym sensie
wróciłam na stare śmieci...
Popędziliśmy dalej, kawałek za
Bulkowem przywitały nas miejscowe dzieciaki: „Dzień dobry!
Powodzenia!”. Nie powiem, bardzo to było miłe. :-)
Na mniej więcej 145. kilometrze
poczułam totalny spadek energii i stwierdziłam, że mam już
(brzydkie słowo) dość. Prędkość momentami schodziła do 11 km/h
na płaskim terenie, ale nie było wyjścia, trzeba było cisnąć,
nie ma, że boli! Na szczęście już niedaleko miał być kolejny
punkt kontrolny. Stacja benzynowa Orlen w Kobylnikach przy drodze
krajowej 50. Kupiłam sobie batoniki i colę, po czym poszliśmy do
baru na obiad. Chciałam zjeść coś treściwego, ale trzeba było
na to czekać co najmniej 20 minut, więc wzięłam flaki, a Storm
żurek. Michy były pokaźne, więc nawet udało się tym jako tako
najeść i po 40 min postoju, chwilę po tym, jak ten punkt osiągnęli
wspomniani wcześniej ojciec z synem, pojechaliśmy dalej. Szło mi
nieźle, chyba dzięki flakom i coli. ;-) A tymczasem na 181.
kilometrze, w Nowym Przybojewie, kolejna niespodzianka: 800 m
brukowej nawierzchni. Podobno zabytkowej. Boczkiem jakoś dało się
to przejechać, przy okazji zerwałam sobie jabłko z okolicznej
jabłoni, było pyszne. Bruk w pewnym momencie się skończył, a
zaczął się asfalt, więc zjechałam z pobocza na środek drogi, a
tu... kilka metrów i znów bruk. Storm też się naciął na ten
kawałeczek asfaltu, co poznałam po gromkiej „córze Koryntu”
usłyszanej za plecami. ;-)
Gdzieś za Złotopolicami zaczęło się
zmierzchać, więc włączyliśmy lampki. Zaśpiewałam sobie „Cichy
zapada zmrok” (w ogóle po drodze w różnych miejscach śpiewałam,
uwielbiam to :-)) i... dostałam nagle szwungu, wcześniej, tuż
przed Kobylnikami, stwierdziłam, że 30 km/h po płaskim to ja już
dzisiaj nie pociągnę, ale... znów „nigdy nie mów nigdy”!
Dalszą drogę przebyłam już może nie na pełnej... tej, no... ;-)
, ale jechało mi się znakomicie. Coś w tym jest, że im bliżej do stajni, tym konie lepiej ciągną. ;-)
Kiedy na liczniku pojawiło się
199 km, wgapiałam się w niego, żeby nie przeoczyć momentu, kiedy
199 zamieni się w 200... Jupiii! ZROBIŁAM TO!!! Jednak do końca
wyprawy było jeszcze kilkanaście kilometrów. Było już zupełnie
ciemno, więc wpatrywałam się w migające tylne światełko Storma,
pedałując co sił, byle tylko nie stracić go z oczu, bo w nocy nie
widzę kompletnie nic... Według kartki miał być skręt w prawo
przy cmentarzu wojskowym, a ja nie widzę żadnego cmentarza w tej
ciemnicy!
I oto znaleźliśmy się w Nowym Dworze
Mazowieckim, tym samym, w którym byłam niespełna miesiąc temu...
Ba, nawet jechaliśmy tą samą ulicą, którą przemierzałam,
wracając z koncertu Drake'ów, w kierunku stacji kolejowej!
Magiczna karteluszka mówiła, że
przed przejazdem kolejowym ma być skręt w prawo w dół na
Bronisławkę, a tu żadnego skrętu, w dodatku Storm powiedział, że
jedziemy dobrze... Yyy? No ale dobra, jedziemy dalej, a tu... drugi
przejazd kolejowy i faktycznie, nawet był drogowskaz na tę
Bronisławkę. Gdybym jechała sama, zgłupiałabym do reszty już
prawie na finiszu...
I wreszcie ostatnie pokręcenia
pedałami i wjechaliśmy triumfalnie na parking przed szkołą! W
budynku powitały nas owacje organizatorów i coś, czego było mi w
tym momencie potrzeba najbardziej – gorąca herbata, pizza i
pączki. Z pizzy nie skorzystałam, bo była już zimna, ale pączki
owszem, zjadłam dwa. :-)
Cóż mogę powiedzieć więcej...
Jeszcze w trasie, na ostatniej prostej, stwierdziłam, że to mój
pierwszy i ostatni brevet w życiu, ale gdy już spoczęłam na
krzesełku przy suto zastawionym stole, zweryfikowałam ten pogląd.
Pomogli mi w tym organizatorzy, którzy oznajmili, że jak już w to
wdepnęłam, to nie ma odwrotu. ;-) Coś w tym jest, bo na drugi
dzień to samo usłyszałam (a raczej przeczytałam na fejsie) od
koleżanki – że to nałóg i jak ktoś raz pojedzie na brevet, to
będzie jeździł na kolejne. Zobaczymy, jak to ze mną będzie... W
każdym razie teraz zasłużona rekonwalescencja. ;-)
Na koniec jeszcze należą się
podziękowania: dla Storma (za gościnę i towarzyszenie w drodze) i
Franca (za podwózkę), dla organizatorów (za zaopatrzenie :-)) a
także dla całej rzeszy przyjaciół i znajomych, którzy mi
kibicowali i wspierali dobrą myślą oraz modlitwą. Dobra robota!!!
*) Randonneur – (z fr. randonné – wędrówka, objazd, włóczęga) – uczestnik brevetu (certyfikowanej długodystansowej imprezy kolarskiej pod auspicjami fundacji Randonneurs Polska)
**) W języku czeskim są takie cudne konstrukcje językowe jak „pravda pravdoucí”
(„prawda prawdząca”) albo „tma tmoucí”
(„ciemność ciemniąca”) dla podkreślenia, że prawda jest
najszczersza, a ciemność... bardzo ciemna. :-)
hosting image
Setkání lehokol Vsetín 2016 - dzień 3
-
DST
30.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
(pardon - uzupełnię później)
Setkání lehokol Vsetín 2016 - dzień 2
-
DST
50.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
(pardon - uzupełnię później)
Setkání lehokol Vsetín 2016 - dzień 1
-
DST
80.00km
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zlot rowerów poziomych u naszych południowych sąsiadów to istna bajka! Czy może bike'a ;) Po raz pierwszy byłam na takowym rok temu w Uherskim Brodzie, tegoroczny odbył się we Vsetínie. Czas więc na relację :)
W środę, 7 września, raniutko wyruszyliśmy autem we troje: M., R. i ja. Podróż zleciała szybko i przyjemnie, choć po drodze zdarzył się jeden nieplanowany psikus: zabłądziliśmy na czeskiej autostradzie. Na szczęście dwa kilometry dalej był zjazd, na którym można było zawrócić i potem już bez problemów dotarliśmy do Vsetína, a właściwie nieco dalej, do Hovězí, gdzie na kempingu była baza zlotu. Tym razem, w odróżnieniu od zeszłego roku, kiedy to spałam w namiocie, nocowałam w domku. Sam kemping był bardzo przyjemny, tylko był mały zgrzyt, bo nie pozwolono naszym znajomym rozbić namiotów przed naszym domkiem i wygoniono ich za rzeczkę.
Następnego dnia o 10.00 rano ruszyliśmy w kierunku Vsetína elegancką cyklostezkou ciągnącą się w dolinie rzeki Bečvy. Miała to być lajtowa wycieczka bez spinki, tak na rozruszanie się. Pogoda była cudowna - gorąco, czyli tak, jak lubię najbardziej. Aż się prosiło, żeby dać nura do jakiejś wody.
Minęliśmy Vsetín i pojechaliśmy dalej, do miejscowości, w której zatrzymaliśmy się na obiad. Było tam ciekawe muzeum oldtimerów oraz zagroda, w której urzędowały lamy. Sama słodycz!
Z restauracji wróciliśmy na kemping i postanowiliśmy przejechać się nad wodę - to było to, czego było mi trzeba najbardziej po ok. 50 km pedałowania w spiekocie :) Szczęśliwie 15 km od kempingu, w stronę przeciwną niż do Vsetína, było jeziorko, więc po powrocie z wycieczki pojechaliśmy tam w kilka osób i się wykąpałam w może niezbyt ciepłej, ale za to położonej w malowniczych okolicznościach przyrody wodzie :)
Powrót znad jeziorka był wspaniały: zachrzanialiśmy jak szaleni, jako że droga była lekko w dół. A po zajechaniu na miejsce - piiiwkooo! :D
(cdn.)
Urodzinowe 40 km
-
DST
40.00km
-
Czas
02:00
-
VAVG
20.00km/h
-
Sprzęt duży biały
-
Aktywność Jazda na rowerze
W Nowym Dworze Mazowieckim grał dziś dawno przeze mnie niesłyszany na
żywo zespół Drake oraz również dawno niesłyszani Andrzej Korycki i
Dominika Żukowska, toteż, korzystając z pięknej pogody, postanowiłam się
wybrać tam na rowerze i w taki sposób świętować moje urodziny. Googlemaps poleciło drogę lewą stroną Wisły, ale
wolałam pojechać prawą, bo droga deczko spokojniejsza. Najgorzej było
wyjechać z Warszawy, ul. Modlińska na odcinku od mostu
Curie-Skłodowskiej do Jabłonny to jakiś koszmar: brak drogi dla rowerów -
jedynie coś na kształt ciągu pieszo-rowerowo-samochodowego, a tam,
dziurwy takie, że żołądek podskakiwał w okolice gardła, co kilkanaście
metrów progi zwalniające, słowem - do dupy. Minimalnie lepiej się robi
po minięciu hotelu Fort, pojawia się nawet ścieżka rowerowa, ale w
pewnym momencie wyprowadza w prawo, a ja potrzebowałam jechać prosto,
więc wskoczyłam zwyczajnie na jezdnię. Po drodze (na światłach) jakiś
samochodziarz zwrócił mi uwagę, że po lewej jest ścieżka rowerowa, ale
mu nie uwierzyłam ;) tym bardziej że zaraz za światłami nagle pojawił
się ogryzek drogi dla rowerów i przejazd rowerowy, więc przejechałam
sobie przezeń i pomknęłam dalej drogą krajową 630. Tak więc nic mi po
ścieżce rowerowej z lewej. Za Jabłonną - droga miód malina, szerokie
pobocze i ładny krajobraz: po obu stronach las.
Jechało się bardzo
przyjemnie i już po dwóch godzinach od wyjazdu z domu przekroczyłam
granice miasta Nowy Dwór Mazowiecki. Koncert był wspaniały, tylko za
krótki...
Powrót był już pociągiem, niestety pociąg nie zatrzymuje
się na stacji, która mnie interesowała, więc czekał mnie jeszcze powrót
na kołach z Dw. Centralnego, ale tego już nie doliczam do bilansu
kilometrowego wycieczki ;)